Выбрать главу

Przed nimi rozciągało się pole bitwy. Zryta kopytami ziemia, kręgi po spalonych wozach, olbrzymi obóz na wzniesieniu.

Wozacy.

Porucznik przestał się już czemukolwiek dziwić.

Spojrzał na Kailean. Mogli już ją puścić, choć nadal nie dostała broni. Daghena stała obok z miną sugerującą, że nie jest jeszcze do końca pewna, kogo trzeba lać, ale lepiej nie wchodzić jej w drogę. Ich jasnowłosa towarzyszka wyglądała jak trup.

Szósta Kompania trzymała się trochę lepiej. To byli wessyrscy górale, których trudno złamać i którzy służąc w Górskiej Straży, widzieli już na oczy naprawdę różne rzeczy.

Znaleźliśmy się w miejscu, gdzie słońce nigdy nie wschodzi ani nie zachodzi? Trudno, to był po prostu bardzo długi dzień.

Widzieliśmy rzeczy, które zwykłych ludzi wpędziły w obłęd? Bez przesady. Zobaczyłbyś, co potrafią zrobić aherscy szamani, kiedy się wkurzą.

Wyszliśmy stamtąd wprost na pole bitwy między Wozakami a Se-kohlandczykami, bogowie wiedzą jak daleko od gór?

No to co? Jeszcze mamy broń w ręku, prawda?

Jeśli bogowie kiedykolwiek będą szukać czegoś twardszego niż diament, niech użyją wessyrskiego ducha.

Tylko Fenlo Nur miał taką minę, jakby nie wiedział, czy spróbować uciekać, czy udawać, że nic się nie stało. Postanowił na razie go zostawić. Dziesiętnik będzie musiał sam sobie poradzić z tym, co zrobili, oraz podjąć decyzję, czy zostaje z kompanią. Gdyby znikł, wpisanie go na listę strat będzie drobnostką.

Rozejrzał się. To nie był zwykły chaos. W miarę jak się przyglądał, z bezwładnego ruchu w obozie wyłaniał się pewien porządek. Z głębokich szeregów jazdy, stojących przodem do pola bitwy, wypadali koczownicy, czasem pojedynczo, częściej w całych grupach, i znikali między namiotami. Widział, jak wchodzą do środka i po chwili wychodzą. Już inni, odmienieni, z twarzami bladymi jak płótno, pokrytymi potem, niektórzy z dłońmi trzymającymi broń tak, jakby nie wiedzieli, co z nią zrobić. Podchodzili chwiejnie do swoich koni i zajmowali miejsce w szyku. W pewnej chwili przed frontem przejechał oddział kawalerii pod barwionym na czerwono buńczukiem. Jego dowódca wrzeszczał coś i wymachiwał rękami, ale nikt nie zwracał na niego uwagi.

– Coś się tam dzieje, panie poruczniku. – Velergorf wskazał obóz Verdanno.

Rzeczywiście, działo się. Spomiędzy wozów wyłaniała się armia, jeśli można to tak nazwać, bo na pierwszy rzut oka Wozacy wyglądali jak zwykła tłuszcza, przemieszana bez ładu i składu. Szli linią szeroką na jakieś ćwierć mili, coraz głębszą i głębszą, w miarę jak kolejne grupy opuszczały swoje pozycje. Nie, Kenneth musiał oddać im sprawiedliwość, jednak był w tym jakiś ład, z zewnętrznych linii obrony wyciągano wozy i ustawiano je na flankach, tym razem najwyraźniej ludzie mieli je pchać, przód obrósł murem tarcz, najwyraźniej ktoś tam jednak dowodził.

Ale to i tak było głupie. Rezygnować z obrony za wieloma barykadami i wychodzić w pole przeciw jeździe?

Na spotkanie Wozaków stawała armia konna. Prawdziwa armia, podzielona na wyraźne oddziały, w kilku głębokich liniach, z centrum błyszczącym stalą i bokami chronionymi przez masę szaroburej lekkiej jazdy.

– Błyskawice. – Starszy dziesiętnik prawie wypluł to słowo.

Tak. Wozacy wychodzili przeciw jeździe w tym, do cholery, przeciwko co najmniej dziesięciu tysiącom Jeźdźców Burzy. Czy oni całkiem oszaleli?

* * *

Siedzący w siodle starzec uśmiechnął się szeroko.

To było to! Tego właśnie szukał w czasie bitwy. Jeszcze godzinę temu spodziewał się, że czeka go mozolne zdobywanie jednej linii wozów za drugą, krwawe szturmy, czary wstrząsające niebem, a wszystko równie ekscytujące, jak próba zapłodnienia brzydkiej i niekochanej żony. Zamykasz oczy i robisz swoje, bo tak trzeba. Nie było w tym piękna ani lekkości, tylko ciężka robota, jak rozwalanie kamiennego muru dwudziestofuntowym młotem. Ale teraz? Te wozackie kundle opuszczały swój obóz i, na Pana Burz, szykowały się do ataku!

Gdzieś z boku ich olbrzymiej formacji turkotały rydwany – nic więcej niż kielich wina na zakończenie wspaniałej uczty. Na to czekał: coś, co złamie rutynę przewidywalnych poczynań na polu bitwy, co zamieni ją w szybki, pełen finezji pojedynek, jak taniec dwóch uzbrojonych w szable wojowników w Kręgu Młodych. Yawenyr czuł się prawie jak sześćdziesiąt lat temu, gdy na czele tysiąca jeźdźców stawiał czoła trzy-, czterokrotnie liczniejszym oddziałom. Już szukał wzrokiem słabych punktów w formacji wroga, szerokiej na ćwierć mili i przez to podatnej na frontalny atak. Boki chroniły wozy toczone przez ludzi, ale jeśli zdołają zarzucić na nie liny i wyrwać je z szyku, wnętrze wrogiej armii otworzy się na szarże Jeźdźców Burzy jak rozbity ul na atak głodnych szerszeni. Rydwany na prawym skrzydle zostaną zatrzymane przez konnych łuczników, którzy właśnie szykowali się do walki. Wojownicy Danu Kreda będą mogli zdobyć jeszcze więcej sławy.

Sahrendey stali do tej pory spokojnie, Verdanno kierowali się wyraźnie na wojska Yawenyra. Dobrze. Wysłał już gońców do Amanewe, by gdy tylko pojawi się luka między wrogą armią a opustoszałym obozem, wjechał w nią i zaatakował Wozaków od tyłu.

A dowódcy Verdanno za ten pokaz głupiej odwagi da, czego chce. Oceniał jego siły na dwadzieścia, może dwadzieścia dwa tysiące ludzi, z czego zapewne połowę stanowiły kobiety. To będzie krótka bitwa, wspaniałe preludium do zwycięskiej wojny. Skrzydła Jeźdźców Burzy stały już gotowe na przedpolu.

Teren między obiema armiami był w miarę równy, dwa kręgi po spalonych mniejszych obozach nie będą przeszkodą dla konnicy. Źrebiarze wciąż rzucali czary, jeden z nich właśnie zatrzymał się kilkaset jardów przed Wozakami i spalając końskiego ducha, zaczerpnął Mocy. Trawa wokół niego zaczęła się marszczyć od gorąca, lecz nagle z ziemi wyskoczyły mroźne wstęgi, które rosnąc spiralnie, owinęły się wokół szamana i zamknęły go w półprzezroczystej klatce. Uwolniony czar musiał zmieścić się w zamkniętej przestrzeni, gorąco naparło na lód, stopiło go w najsłabszym miejscu i wyrwało się w górę, przez kilka chwil tworząc dziwaczny gejzer, połączenie pary i lodu. Wreszcie całość rozpadła się, nie wytrzymując wewnętrznego ciśnienia, kawałki lodu rozprysły się na wszystkie strony, odsłaniając jeźdźca i konia ugotowanych żywcem.

Starzec uśmiechnął się kwaśno. Czary, cenił je jako środek do osiągnięcia celu, i jednocześnie pogardzał nimi, za bezduszne okrucieństwo. Tak czy inaczej po całonocnych atakach wozaccy czarownicy powinni być zmęczeni, choć jak widać, potrafili jeszcze kąsać. Postanowił nie ryzykować utraty kolejnych szamanów, tym bardziej że gdy dojdzie do walki wręcz, używanie czarów stanie się bezużyteczne. A wojownicy zawsze wyżej cenili bitwy wygrane stalą niż Mocą.

– Wycofać Źrebiarzy, niech się skupią na obronie przed wozackimi czarownikami – rozkazał, a goniec pomknął na przedpole.

Verdanno ruszyli, spokojnie i równo.

Doskonale, niech zacznie się taniec.

Jego niewolnica ciągle nie wracała. Miała w sumie trochę racji z tym węzłem, w ciągu godziny wszystko się zmieniło, ale kara za to, że zwlekała z powrotem, nie ominie jej.

Lecz to już po bitwie.

* * *

Jest ciemność i cisza. Jest poczucie spokoju. Jest ciało leżące obok i uzbrojona w pazury dłoń wędrująca po twarzy. Nie ma bólu. Nawet śladu. Są obrazy rozbłyskujące pod powiekami.

* * *

Atak Błyskawic wyglądał imponująco. Jechali niepowstrzymaną falą żelaza i stali, powiewając proporcami, na świetnych koniach okrytych skórzanymi pancerzami. I choć w pierwszym ataku szło nie więcej niż tysiąc konnych, to drżenie ziemi docierało aż do obozu Sahrendey.