Musiał zacisnąć dłonie na łęku siodła, by ukryć ich drżenie. Gdzie ona jest? Gdzie jest?! Uświadomił sobie, że opuściła go na tak długo po raz pierwszy od co najmniej kilku lat. Czuł, jak słabnie, jak umysł zasnuwa mu mgła, początkowe podniecenie bitwą zmieniło się w rodzaj podszytego lękiem zdumienia. Dlaczego oni wciąż idą? Każda inna armia na świecie próbowałaby się wycofać w głąb okopanego obozu. Każda inna armia, która doświadczyła na własnej skórze potęgi Jeźdźców Burzy, drżałaby na sam dźwięk kopyt łomoczących o ziemię. Oni nie. Szli naprzód, z prawej strony osłaniani przez mniejszy czworobok piechoty, z lewej przez rydwany, które właśnie zmieniły pozycję.
Skrzywił się i splunął na ziemię, przyciągając kilka zgorszonych spojrzeń. Niedobrze jest kalać śliną grunt, w który wsiąka krew bohaterów. Ich duchy mogą się poczuć obrażone.
Nieważne. Wysłał już rozkazy do Sahrendey, niech Amanewe udowodni, jak bardzo jego ludzie gardzą wozackim ścierwem. Tamten rozkaz, sprzed lat, był dobry, potem wystarczyło kilka słów, by jego wrogowie nigdy nie stanęli razem do walki. A teraz nadszedł czas kończyć tę zabawę.
Wskazał dłonią, Skrzydła Jeźdźców Burzy z pierwszej i drugiej linii ruszyły naprzód. Zmiażdżą piechotę na prawym skrzydle Wozaków, wbiją się klinem w ich centrum i rozerwą linię wojska. Nic nie powstrzyma ośmiu tysięcy pancernych jeźdźców.
Z drugiej strony – tam, gdzie teraz jadą rydwany – uderzą Sahrendey. Niech ich Wilki pokażą czy zasłużyli na swoją sławę.
Tył zostawił nieatakowany. Niech wróg ma gdzie uciekać... Nie ma piękniejszego widoku niż lekka jazda w pościgu.
* * *
Jest płacz i bezgłośna prośba.
Jest stalowy pazur, nieruchomo spoczywający na wysokości serca.
Jest wahanie brata, jego oczy naprawdę wydają się świecić w ciemnościach.
Jest obóz Sahrendey.
Jest mężczyzna pod czerwonym buńczukiem, który mówi coś do Amureha Womreysa, po czym obejmuje go i poklepuje po plecach.
Jest obraz kilkunastu tysięcy lekkozbrojnych konnych zawracających i znikających między namiotami.
Jest obraz ciężkich koni wyrównujących szyk, sześć, siedem tysięcy Wilków stających w karnych oddziałach. Jest myśl – oto my, gdybyśmy jeździli w siodłach.
Jest trzech posłańców, nad nimi chorągiew z czarnym ptakiem, jest pokrzykiwanie i są rzucane szybkim głosem rozkazy.
Jest skinięcie głową wodza Wilków, który z pętli przy siodle wyjmuje topór. Jest wzrok błądzący po szeregach i ogień w oczach, które jeszcze przed chwilą wypełniały łzy i szaleństwo.
Jest cios, zadany z góry, wzmocniony całym ciężarem ciała, i hełm pękający jak arbuz.
Jest ruch.
Wilki jadą do bitwy.
* * *
Kenneth – chociaż, do cholery, nic z tego nie rozumie – szczerzy się do Velergorfa, gdy posłańcy Yawenyra giną, a jazda rusza. A dziewczyny śmieją się i krzyczą. Tulą się i płaczą. Jak to dziewczyny.
* * *
Niewolnica pojawia się przy nim w chwili, gdy Jeźdźcy Burzy uderzają na Wozaków.
– Musimy uciekać, panie.
Uciekać? Teraz? Gdy zwycięstwo ma już w ręku? Gdy wozaccy pawężnicy położyli się pokotem, a piechota przyjęła na piersi setki lanc? Gdy Sahrendey ruszyli do ataku?
Uderza ją w twarz. Lekko, żeby nie rozciąć skóry, ale żeby przypomnieć, gdzie jest jej miejsce.
* * *
Jest obraz – pancerny klin wgryza się w żywe ciało wozackiej armii.
Jest obraz – czworobok piechoty otoczony szczelnie, chwiejący się i ginący pod setką ciosów.
Jest obraz – dowódca Skrzydła Błyskawic rozpędzający się do ataku obraca głowę w prawo i wytrzeszcza oczy.
Jest obraz.
Tysiąc, może więcej jeźdźców na wielkich jak góry wierzchowcach w pełnym cwale wpada na rozciągnięty oddział Błyskawic i tratuje go, przewraca konie, kłuje i rąbie, bez litości. W kilka chwil doborowe Skrzydło zamienia się w rozproszoną gromadę wojowników walczących o życie.
Nie mają szans.
Jest obraz – na wdzierających między piechotę koczowników spada atak od tyłu, i nagle wszystko się zmienia. Tarcze, hełmy, ciała, miecze, topory, szable, noże, wszystko miesza się ze sobą, tworząc jeden wielki, zabójczy wir, młyn mielący na strzępy schwytanych w pułapkę Se-kohlandczyków. Jest ściąganie z siodeł, podrzynanie gardeł, palce wbijane w oczy, jest szał i gniew.
Jest obraz – starzec na wzgórzu. Ma otwarte oczy i roztrzęsione dłonie.
Jest obraz – duży oddział Wilków szarżuje w jego stronę, wpada na Skrzydło Błyskawic, rozbija je, pędzi przed sobą i wpada na jego straż przyboczną.
Jest rzeź.
Ostatnie Skrzydła Jeźdźców Burzy stoją, nie wiedząc, co robić.
Lekka jazda idzie w rozsypkę i ucieka.
Jest obraz – między namioty koczowników Kyh Danu Kredo wpadają konni łucznicy. Pochodnie obdarowują tkaniny i drewno pocałunkami ognia, łuki napinają się raz po raz, opróżniając kołczany wprost w plecy uciekających kobiet i starców. Szable tną ręce osłaniające w daremnych gestach głowy, włócznie kłują plecy. Mężczyzna pod czerwonym buńczukiem uśmiecha się, zadowolony.
Krwawa rąbanina pośrodku wozackiej armii ustaje. Wilki zawracają konie i pędzą w stronę obozu koczowników, w którym szaleje już lekka jazda Sahrendey. A za nimi biegnie reszta, mężczyźni i kobiety, wywijający bronią, wrzeszczący coś chrapliwie, ich nienawiść zdaje się podpalać niebo.
Jest obraz – rydwany szarżują na lekką jazdę przyciśniętą z drugiej strony przez Wilki.
Nie.
Jest obraz – jakiś Źrebiarz zatrzymuje się i próbuje rzucić czar. Arkan opada mu na szyję i ściąga z końskiego grzbietu z takim impetem, że mężczyzna jest martwy, nim upadnie na ziemię.
Nie.
Jest obraz – młody Jeździec Burzy półleży oparty o koński grzbiet, złamana noga wygina się pod dziwnym kątem. Ściąga hełm i odrzuca go na znak poddania. Pierzasta strzała roztrzaskuje mu skroń i wychodzi z drugiej strony czaszki.
Nie.
Strumień lodowych odłamków roznosi na strzępy grupę ludzi. Has – jeżeli ten stąpający na szczudłowatych odnóżach szkielet to on – odwraca się, wysyła kolejną oszronioną chmurę czarów. Potem pada i umiera.
Nie.
Kobieta leży, osłaniając niemowlę. Wypuszczona z góry strzała przyszpila je do ziemi.
Mężczyzna, któremu cios jakąś tępą bronią zmiażdżył twarz, błąka się po omacku. Szlocha.
Z płonącego namiotu wybiegają płonące dzieci.
Nie! Nie! Nie!!!
Key’la podnosi się i siada, nagle czując całe ciało. Macha rękami, trafiając małą lampkę. Olej rozlewa się na stertę jakichś paczek i zapala.
Nie!!!
Płomienie sięgają wyżej, przeskakują na zgromadzone pod ścianą wiązki strzał, wybuchają gwałtowniej.
Nie chcę tego oglądać, nie chcę patrzeć!
Idźcie stąd!
Duchy cichną, jakby zdumione. I wreszcie odchodzą, a wraz z nimi obrazy.
Opada na posłanie, znów czując każdą ranę, złamanie i siniak. Pojawia się świadomość, jeszcze mglista, że za kilka chwil zacznie jęczeć i płakać, i błagać je, by wróciły. By zabrały ból.
Wóz wypełnia się dymem. Płomienie zaczynają lizać strop.
Sięga dłonią po rękę chłopaka, tę z pazurami, i kładzie ją sobie na mostku.
– Nadal nie wiem, jak masz na imię, braciszku – szepcze, a on uśmiecha się tymi swoimi oczami i nic nie mówi.
Oczywiście.
– Zabierz mnie... zabierz mnie stąd – szepcze.
I jest chłód w sercu.
I ciemność.
Rozdział 12