Laskolnyk przybył późnym rankiem po bitwie, prowadząc piętnaście tysięcy konnych oraz dwa tysiące rydwanów z obozu Aw’lerr. Jego armia przebyła dziewięćdziesiąt mil w ciągu doby, wpisując się złotymi zgłoskami w księgi kawaleryjskich rajdów tylko po to, by się spóźnić.
Gdyby miała dość sił, Kailean zaśmiałaby się na taką ironię losu.
Yawenyr umknął z jedną trzecią Błyskawic i niedobitkami plemion Danu Kreda. Sahrendey, Wilki i te rydwany, których załogi zdołały walczyć, spychali go na południe przez wiele godzin, potem jednak zrezygnowano z pościgu. W ciemnościach Verdanno nie potrafili ocenić, na kogo szarżują, zresztą Ojciec Wojny pędził tak szybko, że ledwo za nim nadążali. Zwiadowcy, którym przypadło zadanie śledzenia sił Se-kohlandczyków, donosili, że ci maszerują w kierunku Stepów i za dzień, najdalej dwa opuszczą Wyżynę. Nawet to, że Yawenyr zagarnął po drodze siły Kaileo Hynu Lawyo, nie wpłynęło na zmianę kierunku ich wędrówki. Przynajmniej na razie koczownicy uciekali.
Obóz New’harr wyglądał jak miasto umarłych. Nie było wozu, na którym nie wisiałyby żałobne wstęgi, większość mieszkańców wędrowała jak lunatycy, omiatając okolicę obojętnymi spojrzeniami, próbując uporządkować swoje życie po wydarzeniach poprzedniego dnia. Śmierć, gniew, bitewny szał, szaleńcza furia, która zmiotła armię Ojca Wojny, odzyskanie utraconych dzieci... to zbyt wiele dla zwykłych ludzi. Niemal jedna trzecia karawany zginęła, a rannych liczono w tysiące. Przechodząc między wciąż ustawionymi w Martwy Kwiat wozami, Kailean widywała Wozaków o twarzach szarych ze zmęczenia i oczach przygaszonych popiołem bólu. Miała nadzieję, że na tym popiele wyrośnie coś nowego.
Siedziała na uboczu, przed szarym namiotem, obserwując starszą kobietę, która wędrowała za jednym z Wilków. W jej gestach i spojrzeniu nie było nic poza wielką prośbą, ale on podszedł spokojnie do swojego konia i z oszałamiającą lekkością wskoczył na siodło. Zatrzymała się i opuściła głowę, nie mając najwyraźniej dość sił, by spojrzeć na swojego – syna? bratanka? siostrzeńca? – i zaakceptować to, kim się stał. Wszyscy potrzebowali czasu, bo nic już nie mogło być takie jak wcześniej. Wysłano gońców do innych obozów z wieścią, że odzyskano dzieci, które uważano za martwe. Co mogli zrobić Verdanno? Porzucić je jeszcze raz? Odwrócić się plecami i stwierdzić, że Wilki nie są z ich krwi, bo jeżdżą konno? Za coś takiego sama podpaliłaby im wozy.
Mimo wszystko była dobrej myśli. Po pierwsze niektórzy już twierdzili, że Laal dała im znak, pozwalając odzyskać dzieci, i pokazała Verdanno nową drogę. Po drugie w spojrzeniach, jakimi młodzi Wozacy obrzucali swoich cudem odzyskanych braci i kuzynów, była nieskrywana zazdrość. Nie będzie łatwo, lecz wkrótce verdańskie konie poznają ciężar siodeł na grzbietach.
Poła namiotu rozchyliła się i Kocimiętka wyszedł na zewnątrz. Odkąd się spotkali, minę miał taką, jakby ktoś ukradł mu najlepszego wierzchowca spod tyłka, i to w biały dzień. And’ewers odesłał go z resztką czaardanu w stronę gór, na poszukiwanie Laskolnyka. Lecz nie dość, że to Laskolnyk znalazł ich mały oddział, to jeszcze ominęła go bitwa, o której wkrótce na całych Stepach będzie głośno. Yawenyr został pobity przez Wozaków i ich nowych sprzymierzeńców, a Sardena Waedronyka przy tym nie było.
Życie jest wredne i niesprawiedliwe.
Usiadł koło niej, wsunął wyschnięte źdźbło trawy między zęby i zaklął.
– Ciągle się kłócą?
Skinął tylko głową, obserwując odjeżdżającego Wilka.
– Wszystko przez nich.
– Nie rozumiem, Sarden.
– Zastanawiałaś się kiedyś, co by było, gdyby Verdanno chcieli zamienić się w kawalerię? Jakieś ćwierć miliona nowych jeźdźców w okolicy Stepów?
– Nie – odparła szczerze. – Nigdy. A ty?
– Ja też nie. – Uśmiechnął się dziwnie i wypluł trawę. – Ale niektórzy tak, i najwyraźniej ich to przeraża. Kha-dar odmawia ruszenia na Yawenyra, mimo buntu Sowynenna Dyrniha – dodał, jakby to wszystko wyjaśniało.
Kailean już o tym słyszała. Ostatni z Synów Wojny, ten, który podobnie jak Amanewe Czerwony nie pochodził z prawdziwych Se-kohlandczyków, poderwał swoich ludzi do walki, uderzając na ziemie Zawyra Heru Loma. Plotki w czaardanie głosiły, że miało to coś w wspólnego z małym tabunem koni i gromadką jeńców, których przekazał w jego ręce imperialny wywiad. Zdarzenia z poprzedniego lata, rozpaczliwa gonitwa między wzgórzami w charakterze przynęty, wydały owoce.
Heru Lom zawrócił na południe, usiłując ocalić, co się da. Dwóch Synów Wojny walczyło między sobą, jeden został prawie całkowicie zniszczony, drugi przeszedł na stronę Wozaków. Ojcu Wojny został tylko Kaileo Hynu Lawyo i własna gwardia. Nigdy nie był słabszy.
Wieści w obozie rozchodziły się szybko, a ta należała do ważniejszych. Ruszajmy – mówiła, obozy wciąż schodzą z gór, świeże siły, ludzie rwący się do walki; mamy teraz po swojej stronie i Sahrendey, i Wilki, i Laskolnyka, zbierze się ze czterdzieści tysięcy jazdy, piętnaście tysięcy rydwanów i tyle wozów, ile jeszcze świat nie widział. Ruszajmy! Zmiażdżmy węża czającego się na Stepach! Dokończmy dzieła!
Lecz Laskolnyk powiedział – nie. Wozacy mają się umocnić na Wyżynie i nie ruszać się z niej, taka jest wola Imperium.
Na pytanie, dlaczego wola Imperium ma być dla nich wiążąca, kha-dar odpowiedział, zginając trzy palce.
Po pierwsze – wciąż mamy całe wasze bydło i większość koni.
Po drugie – ja i moi ludzie nie pojedziemy.
Po trzecie – pomogliśmy wam, dawaliśmy schronienie przez ćwierć wieku i pozwoliliśmy przejść przez góry.
Wasza kolej się odwdzięczyć.
– Nie rozumiem tego – powtórzyła Kailean. – Powinniśmy go dobić.
Kocimiętka zaśmiał się krótko, bez śladu wesołości.
– Polityka – bardziej wypluł to słowo, niż je powiedział. – Zapewne niektórzy sądzą, że lepiej mieć w okolicy kilka mniejszych band, które walczą między sobą niż jedną dużą. Ja tak myślę przynajmniej. Lepiej, by na Wschodzie, na Stepach i Wyżynie, było kilku hersztów. Jeśli Wozacy i Dyrnih zmiażdżyliby Se-kohlandczyków, kto objąłby władzę? Verdanno jeżdżący wozami i walczący na rydwanach są bitni i silni, ale siłą wołu. Powolną i spokojną. Verdanno na koniach mogą zmienić się w... – szukał lepszego określenia – ... w wilki. Prawdziwe. Nową potęgę, której nic nie powstrzyma.
Zrozumiała.
– Chyba że na południu będzie inna siła?
– Właśnie. A nawet dwie. Zbuntowanego Sowynenna, który będzie się musiał łasić do Imperium, bo bez wsparcia i handlu z nim nie utrzyma się nawet miesiąc, i Yawenyra, a pewnie wkrótce jego następcę, żądnego zemsty, lecz zbyt słabego na otwartą wojnę. Trójnóg to stabilne siedzisko. Pokój może się na nim rozgościć na dłużej.
– Piłeś, że zamieniasz się w kiepskiego poetę?
– Nie. Widziałem And’ewersa. Posiwiał. Całkiem posiwiał, jakby mu ktoś wiek podwoił. Nie odzywa się słowem.
– Tak. Wiem.
Widziała wuja tylko raz. To było po tym, jak ponoć przez godzinę przekopywał gołymi rękami zgliszcza. Sądziła, że to popiół nadał taki kolor jego włosom. Objął ją wtedy bez słowa i podał żałobne wstęgi. Przybiła do wozów trzy. Det’mon, Ruk’hert i Key’la. Pierwszy zginął, osłaniając odwrót karawany, drugiego lanca Jeźdźca Burzy trafiła w plecy w zamęcie, który powstał w czasie ostatniego krwawego starcia. A Key’la... Wóz, na którym leżała po cudownym ocaleniu, spłonął doszczętnie. W całym obozie do burt wozów przypinano wstęgi z jej imieniem. Z namiotu wyjrzała Daghena.
– Kailean, wejdź. Ty też, Sarden.
Wstała powoli, otrzepała portki i schylając się przy wejściu, zniknęła w półmroku. Kocimiętka wszedł za nią. W namiocie siedział Laskolnyk, rudowłosy porucznik, Dag, Laiwa i dwóch ludzi, których Kailean widziała pierwszy raz na oczy. Oficer, nie przerywając mówienia, skinął jej głową.