W wejściu pojawił się krępy strażnik, niosąc na ramieniu zwój liny.
– Ostatni regał. Przywiąż linę do nogi, na samym dole. Drugi koniec podaj za drzwi. – Kenneth wydawał polecenia, nie spuszczając wzroku z kwatermistrza. Ten miał minę, jakby nagle znalazł się w jakimś dziwacznym śnie. – Na co czekacie? Łapać linę i ciągnąć! Na trzy. Raz. Dwa. Trzy!
Szarpnięcie było potężne, rozległ się trzask pękającego drewna, ostatni regał zadrżał i przechylił się w bok. Oficer Bękartów zamrugał, jakby dopiero teraz dotarło do niego, że to się dzieje naprawdę.
– Jeszcze! Raz. Dwa. Trzy!
Lina aż jęknęła, po czym nagle zwiotczała, a z wnętrza magazynu dobiegł przerażający rumor.
Kenneth nie odwrócił się, żeby dokładnie zobaczyć, co osiągnęli.
– Strażnicy, macie mniej niż kwadrans, by pobrać swoje rzeczy – rzucił w stronę drzwi. – Jeśli wszystko jest zgodne z regulaminem, nie wątpię, że wasza broń, płaszcze, namioty i sakwy zostały spakowane oddzielnie i opisane jak należy, wystarczy więc, że znajdziecie odpowiedni worek. Żeby uniknąć zamieszania, dziesiętnicy Varhenn Velergorf i Andan-key-Treffer będą wam je podawać. – Spojrzał na podoficerów i musiał przyznać, że byli dobrzy, żadnemu nawet nie drgnęła brew. – Ruszać się!
Podszedł do biurka i z uwagą obejrzał klepsydrę. Małe cacko z kryształu i mosiądzu, z piaskiem specjalnie barwionym przez rzemieślnika na głęboką zieleń. Kosztowała pewnie tyle, ile jego miesięczny żołd. Uniósł wzrok i spojrzał prosto w oczy kwatermistrza, który jakby skurczył się.
– Tak, panie poruczniku, jest pan sam, a tu jest prawie czterdziestu szaleńców, z których większość ma na koncie liczne przestępstwa. Ale oni nie walczą tym – Kenneth trącił klepsydrę, która zakołysała się niebezpiecznie i omal nie spadła z biurka – tylko bronią, która została im odebrana. I właśnie mają wyjść poza twierdzę na akcję bojową, bo Szósta, o czym pan pewnie zapomniał, rozbiła obóz w terenie i jest narażona na atak. Dziesiętniku Velergorf, jak idzie?
– Już piętnaście, panie poruczniku, wszystko ładnie spakowane, tak jak pan mówił.
– Znakomicie. Zostało jeszcze dobrze ponad pół klepsydry, mam rację?
Ostrożne skinienie głową musiało mu wystarczyć za odpowiedź.
– Więc nie musi się pan martwić, że nie zdążymy. Bo nie wyobrażam sobie oficera Straży, któremu nie leżałby na sercu los innych strażników. Oczywiście jako kwatermistrz będzie pan musiał doprowadzić magazyn do porządku, niestety ten sposób pobierania rzeczy wprowadza nieco bałaganu... Dziesiętniku Velergorf, ile regałów się przewróciło?
– Tylko trzy, panie poruczniku.
– Tylko trzy. To nie powinno zająć więcej niż pół nocy. Oczywiście na przyszłość radzę mieć zapasową drabinę i nie skupiać się tylko na klepsydrze. – Trącił cacko jeszcze raz i z zamyśloną miną patrzył, jak kołysze się o cal od krawędzi blatu. – Ma pan dużo zaostrzonych piór, jak widzę.
– Ttt... tak.
– Znakomicie. Varhenn?
– Jeszcze dziesięć worków, panie poruczniku. – Z magazynu dobiegł kolejny przerażający rumor. – Czwarty regał się przewrócił, panie poruczniku.
– Ktoś jest ranny?
– Na szczęście nie, panie poruczniku, po prostu musiałem mocniej szarpnąć i...
– Nie tłumacz się, dziesiętniku. Porucznik... jak właściwie brzmi pańskie nazwisko?
Kwatermistrz gapił się na niego wzrokiem kogoś, kto nagle stanął oko w oko z najprawdziwszym szaleńcem.
– Gewsun.
– Porucznik Gewsun na pewno docenia twoje zaangażowanie, bo jak sam słyszałeś, najbardziej zależało mu na czasie, a my bardzo się staramy zabrać nasze rzeczy, nim cały piasek się przesypie. – Kenneth posłał przez biurko zachęcający uśmiech, a oficer Bękartów odsunął się nieznacznie. – O czym zacząłem mówić? Aha, o piórach. Jakiś atrament też się tu znajdzie, mam nadzieję? Jeśli nie, będę musiał zrobić to, co robimy w takich przypadkach w Belenden.
Ręka Gewsuna znikła pod blatem i w mniej niż mgnienie oka postawiła na biurku mały kałamarz. Kenneth z namysłem wybrał jedno z przygotowanych piór i postukał nim o naczynko.
– Jako dowódca kompanii mogę, rzecz jasna, podpisać odbiór wyposażenia, mam rację? Nigdy nie byłem zbyt dobry w szczegółach regulaminu.
– Może pan, poruczniku.
– Doskonale. Dziesiętniku Velergorf?
– Ostatnie trzy worki, panie poruczniku.
– Doskonale.
Kenneth obejrzał się przez ramię, gdzie grupa żołnierzy stała, tuląc do siebie bezkształtne worki z grubego płótna. Większość patrzyła na niego wzrokiem nieróżniącym się od wzroku kwatermistrza i pewnie niektórzy chętnie wróciliby do stajni. Czarny miał rację, pomyślał, uśmiechając się leciutko, za dużo biorę na głowę, za mało sypiam i w ogóle nie odpoczywam, a potem łatwo mnie wyprowadzić z równowagi i pakuję się w kłopoty. Jak z tymi Szczurami, których kazałem zostawić na środku jeziora. Niektórzy nazywają to talentem do robienia sobie wrogów.
Velergorf wyłonił się z magazynu, trzymając ostatnie worki.
– Dobrze. – Kenneth spojrzał na kwatermistrza. – To gdzie mam podpisać?
* * *
Wyszli z magazynów w milczeniu. Kenneth zatrzymał oddział uniesieniem ręki i powoli odwrócił się do żołnierzy. Patrzyli na niego z mieszaniną zaciekawienia i zdumienia. Jak na jakieś egzotyczne stworzenie.
– Broń – rzucił. – Nie opuścicie twierdzy jak banda pastuchów.
Zakładali skórzane przeszywanice, różnej wielkości kolczugi, lamelki. Hełmy. Oceniał ich najpierw po pancerzach. Tych kilku w lamelkach i ciężkich kolczugach to najpewniej zabijacy z pierwszej linii, żadni tropiciele czy zwiadowcy, za to nieocenieni, gdy trzeba się wedrzeć do bronionej chałupy czy złamać linię wroga. Zresztą widać to było też po ich broni: ciężkich mieczach, berdyszach, korbaczach i morgerszternach. Tasakach szerokich jak męska dłoń, do walki w zwarciu.
Lekkie zbroje nosili przeważnie ci strażnicy, którzy woleli zaufać umiejętności skradania się i szybkim bełtom posyłanym wrogowi z zasadzki. Legenda Górskiej Straży z czasów wojny z Imperium mówiła, że taktyka „strzelaj i uciekaj” doprowadzała do szału wszystkich meekhańskich generałów. Lecz ile by nie gadano o niehonorowej walce, w każdym oddziale co najmniej jedną czwartą żołnierzy stanowili doskonali strzelcy, jeśli chodzi o cierpliwość i celność mogący stawać w szranki z najlepszymi kłusownikami. Tutaj miał przed sobą co najmniej dziesięciu takich tropicieli, lekkie pancerze, lekkie hełmy, kusze wyglądające jak broń skrytobójców z bojowych drużyn Szczurzej Nory, z broni białej co najwyżej kord albo dwa półmiecze. Reszta żołnierzy używała uzbrojenia większej wagi, mniej więcej takiego jak on, kolczuga, hełm, miecz albo topór, czasem tarcza, kusza. Trzon każdej kompanii.
Odszukał Fenlo Nura. Zaskoczyła go skórzana kurtka pokryta plamami w różnych odcieniach brązu, zamaskowana kawałkami materiału kusza, dwa kołczany na bełty oraz kilka długich noży do kompletu. A gotów byłby się założyć, że akurat ten żołnierz będzie nosił ciężki pancerz i dwuręczny topór. Powinien na niego uważać. Wbrew pierwszemu wrażeniu Nur nie był cholerykiem, rzucającym się do walki z pianą na ustach, tylko zimnokrwistym sukinsynem, potrafiącym godzinami czaić się w zasadzce, by potem zabić jednym bełtem. Świetny nabytek, jeśli zdobędzie się jego lojalność.
– Płaszcze – wydał następny rozkaz, świadom, że coraz więcej oczu przygląda się im z każdego zakątka twierdzy.
Zakładali płaszcze, wolniej lub szybciej. Starannie lub byle jak. Ale założyli wszyscy.
Kenneth powiódł wzrokiem po oznaczeniach wyhaftowanych na materiale. Kompania, pułk, kompania, pułk... różna wielkość i kształt cyfr, różne historie, przynajmniej osiem różnych oddziałów. Zrobienie zgranej kompanii z czterech dziesiątek zajęło mu prawie dwa lata. Ile czasu zajmie mu teraz?