– Dziś idziemy do obozu poza Kehlorenem, pełnicie warty i czuwacie jak reszta. A jeśli ktoś będzie tak głupi, by nas zaatakować, walczycie też jak reszta.
Żołnierze patrzyli na niego wprost, niektórzy nawet z czymś w rodzaju sympatii. Większość spojrzeń była jednak demonstracyjnie obojętna. On oceniał ich, oni oceniali jego, szukali słabych punktów, rys w charakterze. Być może niektórym zaimponował przedstawieniem u kwatermistrza, ale na pewno nie tym starszym. Kilku było w wieku Velergorfa.
– Jutro rano odprujecie numery starych kompanii i wyszyjecie sobie takie. – Wskazał własny płaszcz. – Dwie szóstki, ta po lewej w połowie wysokości drugiej.
Jak się spodziewał, niemal wszystkie twarze skamieniały. Już to przechodził – dwa lata temu.
– Sprawdzę osobiście. Możecie nie nosić płaszczy z tym numerem, chyba że ja albo wasz dziesiętnik wyda inny rozkaz, ale numer ma być właściwy. I wyszyty czerwoną nicią.
– Czerwone Szóstki, co?
Nur, oczywiście.
– Tak, strażniku, Czerwone Szóstki. Niektórzy może o nas słyszeli, inni nie. Ci, którzy słyszeli, mogą tę wiedzę włożyć między bajki. Liczy się to, co kompania zrobi, a nie to, co zrobiła. A od teraz... – Kenneth spojrzał Nurowi prosto w oczy i znalazł tam to, czego się spodziewał. Mimo agresywnego tonu i zaciśniętych gniewnie pięści, chłód i spokój – ... jesteście jej częścią.
Miał ochotę ugryźć się w język. Takie gadki dobrze wyglądają w bohaterskich eposach, a nie gdy stoi się przed gromadą cynicznych, potrzaskanych przez los zabijaków.
– Wy już mnie oceniliście – kontynuował. – Młody, głupi, trochę szalony i rudy. I nie lubią go w dowództwie, skoro mu nas przydzielili. A teraz ja będę oceniał was. Zrozumiano?
– Tak jest!
Zasalutował, odebrał honory i skierował się do wyjścia. Za nim dreptały uzupełnienia Szóstej Kompanii.
* * *
Ten poranek był inny. Drzwi uderzyły o ścianę tak, że niemal wyleciały z zawiasów, i do środka wparowała Besara.
Kailean przerwała rozczesywanie włosów Dagheny.
Po wyjątkowo kiepskiej nocy była zła i niewyspana. Ich nauczycielka zmusiła ją do założenia odpowiedniego „nocnego ubioru”, czyli długiej do kostek koszuli, wykrochmalonej tak, że ledwo dało się w niej ruszać. Meekhańska dama do towarzystwa nigdy nie poszłaby spać w niczym innym – wyjaśniła krótko. Materiał stroju był sztywny i szorstki, a falbanki przy szyi i rękawach drażniły. Na dodatek przez całą noc koszula podwijała się wysoko i marzły nogi. Oczywiście Dag, jako verdańska księżniczka, mogła spać, w czym chciała. Koło północy Kailean była gotowa ją zamordować, słysząc spokojne pochrapywanie. Dlatego z mściwą satysfakcją obudziła ją godzinę przed świtem i zmusiła do porannej toalety.
– Ojej – mruknęła, gdy znad drzwi posypała się zaprawa – czy to kolejna próba? Czy powinnam teraz pisnąć dziewczęco i zemdleć ze strachu?
Dalsze złośliwości utknęły jej w gardle. Besara wyglądała jak pięć stóp i cztery cale furii. Oczywiście była nienagannie ubrana, a jej fryzura stanowiła wzór doskonałości. Ale oczy ciskały błyskawice.
No i oczywiście, niech ją koń kopnie, nie okazała nawet śladu zdziwienia, widząc je na nogach.
– Jutro – warknęła.
– Co, jutro?
– Jutro macie być w zamku hrabiego.
Kailean pokiwała głową i wróciła do czesania. Daghena nawet nie drgnęła.
– Kto o tym zadecydował?
– Sam der-Maleg. Przysłał przed chwilą posłańca. Ponoć jego matka zachorowała, za kilka dni wyjeżdża na północ, prosi więc, by księżniczka raczyła przybyć do jego zamku już jutro, by choć chwilę cieszyć się jej towarzystwem. A Ekkenhard, żeby jego dusza przepadła w Mroku, zgodził się na to.
Dziewczyny wymieniły spojrzenia. Wreszcie Daghena wzruszyła ramionami.
– Dobrze.
– Dobrze? – Kailean miała wrażenie, że po tym pytaniu Besary ściany pokryły się szronem. – On was wysyła na śmierć. Nie przeżyjecie jednego dnia w tym gnieździe węży. Zdemaskują was i zabiją. Albo gorzej.
– Być może. – Koczowniczka uśmiechnęła się lekko i pochyliła głowę. – Zaczesz je go góry, Inro.
Kailean dygnęła.
– Oczywiście, wasza wysokość.
Besara przez chwilę milczała.
– To ma być pokaz dla mnie? Księżniczka i jej dama do towarzystwa przy porannej toalecie? Nie wiecie nic. Nie umiecie się ubierać, wysławiać, zachowywać przy stole, nie macie pojęcia, jak rozmawiać z arystokracją, a jak ze służbą. Nie potrafiłybyście wyciągnąć informacji od małego dziecka. Jesteście...
– Jesteśmy z czaardanu Laskolnyka, pani Besaro. – Kailean skończyła upinać włosy Dag obejrzała krytycznie swoje dzieło. – I zgodziłyśmy się na to wszystko. Reszta nie ma znaczenia.
– Nie ma znaczenia? – Czarne oczy zmrużyły się groźnie.
– Jesteście tak głupie czy tak pyszałkowate? Kailean westchnęła.
– Ani jedno, ani drugie. Kiedyś, gdy czaardan dopiero powstawał, Laskolnyk polował na bandę Sawrehsa-les-Monoh. Ten bandyta znał prowincję jak nikt, siedział w naszych okolicach od końca wojny, stary zajezdnik, co to najpierw se-kohlandzkie a’keery szarpał, a potem, w czasie pokoju, miejsca sobie nie potrafił znaleźć. Miał wiernych ludzi po wioskach i miasteczkach, znał się z wodzami koczowniczych szczepów, potrafił, jeśli trzeba, znaleźć pomoc po jednej i po drugiej stronie granicy, a gdy dowiedział się, z kim ma do czynienia, znikł. Kha-dar opowiadał mi kiedyś, jak to przez trzy miesiące planował, jak wyciągnąć banitę z kryjówki, zastawiał sidła, podsuwał niby źle chronione karawany. Nie, pani Besaro – Kailean uniosła dłoń i pomachała grzebieniem – chcę dokończyć. To miało być wielkie polowanie, aż tu pewnego dnia przyszła wieść, że les-Monoh opuścił leże i przekrada się w głąb Imperium. Kha-dar poderwał czaardan na nogi, wtedy miał tylko tuzin koni, zwołał po drodze jeszcze kilku jeźdźców i dorwał bandę o pół dnia drogi od Lithrew.
– I po co mi to opowiadasz?
– Bo widziałam to potem wiele razy: podstępy i fortele planowane na wiele dni naprzód nie wychodzą, bo ktoś zgubi drogę albo trochę się spóźni. Więc gdy plany biorą w łeb, wtedy trzeba albo spędzać kolejne dni na obmyślaniu nowych, albo i tak robić to, co się miało do zrobienia... – Zawahała się. – Nie umiem znaleźć odpowiednich słów, pani Besaro...
– Chodzi ci o improwizację?
– Tak. I nie ma co liczyć na to, że świat będzie ci się układał pod stopami, bo gdy stajesz naprzeciw innych, to oni też mają swoje plany i pragnienia.
– No. – Daghena uśmiechnęła się drapieżnie i mimo sukni oraz pięknej fryzury przez chwilę wyglądała jak prawdziwa dzikuska z pogranicza. – A najczęściej pragną zobaczyć własną strzałę w twoich bebechach. U nas, gdy tracimy kogoś z czaardanu, mówimy „taki los”, idziemy w amreh do rodziny, a potem, jeśli się da, siadamy na konie, żeby go mścić. Szanujemy Eyffrę, ale nie kłaniamy się jej do ziemi, licząc na uśmiech losu. Więc jeśli trzeba szybko zmienić plany, to nie płaczemy i nie użalamy się nad sobą, bo na wojnie tak bywa. A to jest wojna, prawda?
Besara mierzyła obie wzrokiem i widać było, jak uchodzi z niej gniew. Potem, niespodziewanie, dygnęła głęboko.
– Żałuję, że nie mam pół roku, bo oszlifowałabym was jak prawdziwe diamenty. Nasz drugi poranek i znów mnie zaskoczyłyście. Mamy jeden dzień. Nie będziemy już bawić się w plotki o miejscowej arystokracji, tylko nauczę was kilku rzeczy, które być może ocalą wam życie. Jak porozumiewać się bez słów, jak wejść do zamkniętej komnaty, jak przekazać wiadomość. Ale najpierw śniadanie. Wczorajsze ciasto może być?