– Oczywiście. Jakoś sobie dadzą radę.
– A wy? Też?
– Jeśli los da. – Kailean uśmiechnęła się znad kubka z winem.
Szczur wyprostował się nagle, pokręcił głową, jakby właśnie przyszła mu do niej jakaś myśl.
– Wyruszycie do hrabiego jutro o świcie. Spakujcie się już dzisiaj, bo to droga na cały dzień. Pojedzie jeden wóz, księżniczka, Inra, woźnica z pomocnikiem. Jako eskorta będzie wam towarzyszyła kompania Górskiej Straży.
Besara chrząknęła.
– Dlaczego Straż, a nie Wozacy?
– Bo za bezpieczeństwo na drogach odpowiada Straż, pani Besaro, a hrabia nie wpuści do zamku kilkudziesięciu uzbrojonych barbarzyńców. Poza tym Verdanno poruszający się poza doliną mogliby spotkać się z jakimiś prowokacjami ze strony różnych gorących głów. Żeby zatem dyplomatycznie uniknąć drażliwej sytuacji, pójdą żołnierze. No i ze względu na to, co dzieje się w górach Czarny woli zaufać swoim ludziom. Mordercy nigdy nie ośmielili się zaatakować więcej niż dwóch dziesiątek strażników, więc powinny dotrzeć na miejsce bezpiecznie. Tam zostaną same, księżniczka i jej dama do towarzystwa. – Popatrzył jeszcze raz na obie dziewczyny. – Po czterech dniach wóz z eskortą powróci, bo potem Cywras-der-Maleg udaje się do matki. Tyle ustalono z posłańcem hrabiego.
– Nie spieszy mu się do niej.
– Oficjalnie dlatego, że rzeka uszkodziła most i hrabia musi czekać, aż go naprawią. Nieofiqalnie stara się zachować twarz. Nie może przyjmować wozackiej księżniczki ze wszystkimi honorami w sytuacji, gdy miejscowi chłopi zaczynają się burzyć, a reszta szlachty też się krzywi na naszych gości. Hrabia jednak nie może uczynić despektu cesarskiemu dworowi, który oficjalnie uznaje ród Frenwelsów za arystokrację wysokiej krwi, więc wybrał drogę pośrednią: wizyta księżniczki Gee’nery będzie krótka i raczej bez fanaberii w stylu wielkich balów i przyjęć. Tyle tylko, by zachować pozory gościnności. Wiem, że nie tego się spodziewaliśmy, ale może dzięki temu będzie wam trochę łatwiej poruszać się po zamku i rozmawiać z ludźmi, bo jeśli wizyta będzie półoficjalna, dadzą wam większą swobodę.
Ukłonił się nisko, najpierw Besarze, potem im.
– Już się raczej nie zobaczymy, nie chcę, żeby zbyt wielu ludzi widziało nas razem.
Daghena uniosła brwi.
– Sądzisz, że hrabia ma tu szpiegów?
– Ja bym ich umieścił, więc zakładam, że hrabia też to zrobił. Dlatego nie pozwalam wam opuszczać tej komnaty. Jeszcze jakieś pytania?
– Co z resztą czaardanu?
– Z tego, co wiem, przebywają w jednym z obozów i trzymają się razem.
– Dobrze. Więc... do widzenia?
– Do widzenia.
Wyszedł.
Chwilę milczały. Wreszcie Daghena sięgnęła po wino.
– Dziwnie się zachowywał, nie sądzisz, droga Inro?
– Zdecydowanie tak, wasza wysokość. Wyglądał na zdenerwowanego i niepewnego. Zupełnie jakby pierwszy raz robił coś takiego...
Spojrzały na Besarę. Bardzo wymownie.
– Jeszcze pół roku temu Ekkenhard był Wolnym Szczurem. Jeździł po Imperium, przenosząc rozkazy i informacje. Myślę, że po raz pierwszy wysyła kogoś w taką misję.
– Czyli bierzemy udział w szaleństwie zaplanowanym przez szczurzego posłańca, który przypadkiem wpadł w tutejsze bagno i nie ma żadnego doświadczenia, tak?
– Tak.
– I wszystko to – Kailean machnęła ręką – jest jedną wielką improwizacją?
Ich nauczycielka uśmiechnęła się szeroko i wyciągnęła przed siebie kubek.
– Właśnie tak, dziewczęta. Witajcie w Wywiadzie Wewnętrznym.
Stuknęły się naczyniami.
* * *
Drzewa szumiały cicho, a ich zielone korony kołysały się łagodnie nad jej głową. Key’la położyła się na plecach i popatrzyła w górę. Jakbym była mrówką wśród trzcin, przemknęło jej przez myśl. Małą i zagubioną. Całe szczęście, że tutaj zgubić się nie sposób – uspokoiła się zaraz. Wystarczy po prostu wstać i iść w dół, a nogi same zaniosą cię na dno doliny, między obozy. Można co najwyżej wyjść w innym miejscu lasu, niż się do niego weszło.
Leżała na zeszłorocznej trawie, szarej, szorstkiej i ostrej. Choć z ziemi wyłaniały się już nowe źdźbła, a młode paprocie zaczynały walkę o dostęp do światła, i tak większość poszycia nosiła ślady zimy. Opadłe igły, małe gałązki, szyszki, trawa i uschnięte badyle tworzyły miejscami dywan gruby na kilka cali, dominował zapach butwiejącej roślinności, a ziemia nadal tchnęła chłodem.
Nie obchodziło jej to.
Las był taki... spokojny. Łatwo mogła sobie wyobrazić, że szumiał tak tysiąc lat temu, gdy Laal przeprowadzała jej przodków przez Szlak Obłędu, i trzy i pół tysiąca lat temu, gdy bogowie walczyli z Niechcianymi, a niebo płonęło ogniem. A las stał niewzruszony i kwitował to wszystko swoim śpiewem, pochylając się tylko pod pieszczotą wiatru, bo bogowie, demony i ludzie odeszli, a on pozostał. I będzie tak rósł przez następne tysiące lat, gdy już zginie pamięć o wnukach jej wnuków.
Oczywiście jeśli wyjdzie na jaw, że wykradła się z obozu i weszła do lasu sama, bez pozwolenia, to nie tylko wnuków, ale i przyszłego męża nie zobaczy. Uśmiechnęła się, bo sama nie bardzo wiedziała, skąd jej to przyszło do głowy. Pewnie przez Ana’we, która cały wieczór opowiadała siostrom, jak to Baz’da Klennyred przyglądała się jej od samego rana.
Baz’da była babką Kar’dena, a dla tego chłopaka Ana’we była gotowa stroić się przez pół poranka. Ale tak to było z Pierwszą, bliźniacy zawsze podśmiewali się z niej, że patrzy sercem, słucha sercem i myśli sercem. Trzy dni temu płakała na okrągło, bo wydawało jej się, że wpadła w oko starej Sef’lii, a nawet Key’la musiała przyznać, że wnuk Seflii wyglądał jak skrzyżowanie prosiaka z chorą owcą. Rzecz jasna Ana’we nawet do głowy nie przyszło, że mogłaby się sprzeciwić decyzji uzgodnionej przez ojca i jedną z matron, więc na zmianę wpadała w czarną rozpacz i szalała ze szczęścia. Gdy Nee’wa rzuciła uwagę, że powinna sama porozmawiać z ojcem w sprawie Kar’dena, najstarsza siostra zrobiła minę, jakby Druga zaproponowała jej przespacerowanie się nago wokół obozu. Key’la do tej pory uśmiechała się, wyobrażając sobie, jakie byłoby zbiegowisko.
Tradycja wymagała, by dziewczyna poddała się woli rodziców. Tradycja... Key’la ostrożnie sięgnęła pod półkożuszek. Właśnie łamała jeden z wynikających z niej zakazów, i co dziwne, zupełnie nie czuła się winna. Nie tak ją wychowano. Gdy jej rodzina przybyła do Lithrew, była jeszcze maluchem, plączącym się gdzieś pod końskimi brzuchami, a następne kilka lat wychowywała się wśród ludzi mających zupełnie inne zwyczaje. Mówiła po meekhańsku lepiej niż niejeden z dorosłych, który całe życie spędził w obozach, większość poznanych ludzi, to była typowa, wieloplemienna, przygraniczna zbieranina, a z wozackich tradycji przekazano jej tylko te, których znajomość wydawała się ojcu i matce ważna w danej chwili. Jedną z nich było to, że kobieta może walczyć w obronie własnego wozu, strzelać z łuku, kuszy czy dźgać wroga oszczepem, ale nie powozi bojowym rydwanem i nie bierze udziału w bitwach poza obozowiskiem. To były rzeczy zastrzeżone dla chłopców i mężczyzn. Jeśli wróg atakował obóz, kobiety biły się na równi z mężczyznami, ale przede wszystkim powinny być dobrymi żonami i matkami. Tradycja.
I zgodnie z tą tradycją nigdy, przenigdy nie wolno im było nosić kavayo. To była broń, która czyniła chłopca mężczyzną, najczęściej wykuwana osobiście lub kupowana za własnoręcznie zarobione pieniądze. Gdy chłopak wchodził w świat dorosłych, lekko nacinał własnym nożem skórę na piersi, by ostrze najpierw posmakowało jego krwi. Wierzono, że wzmacnia to więź między bronią a wojownikiem. Wierzono też, że jeśli dziewczyna będzie nosić przy sobie kavayo, to po pewnym czasie stanie się bezpłodna. A bezpłodna kobieta to przekleństwo dla rodu.