Polujemy, pomyślał. Sami nie wiemy na co, ale zastawiamy sidła, mając cichą nadzieję, że to, co się złapie, okaże się zającem, a nie niedźwiedziem. Bo to jest w naszej naturze: gdy nadchodzi niebezpieczeństwo, nie chowamy się w zamkach i za palisadami, jak tutejsza szlachta, tylko zastawiamy pułapkę. Bo na sarny polujesz z nagonką, a na górskiego lwa z przynętą. Bo...
Uniósł lewą dłoń.
Wszystko w porządku.
O nogę opierał mu się ciepły ciężar. Kenwa – drugi w hierarchii psów kompanii – wyglądał, jakby spał, lecz postawione uszy i lekkie drgnięcia mięśni świadczyły, że czuwa. Bergh Maws, odpowiedzialny za psy kompanii, potrafił je układać jak nikt. Zwierzęta były członkami oddziału niemal na takich samych prawach jak ludzie, ciągnęły sanie, tropiły, walczyły, stały na warcie, nawet pobierały żołd. Co miesiąc z kasy pułku kompania dostawała kilka orgów na dodatkową karmę. Kilka orgów to koszt połowy krowy, ale tuzin wielkich, ważących po sto pięćdziesiąt funtów psów poradzi sobie z taką ilością mięsa bez żadnych problemów. Lecz tylko głupiec – i to głupiec pozbawiony wyobraźni – próbowałby oszukiwać, oszczędzając na nich. Źle odżywiony i zaniedbany pies to pies chory. A chory pies to zwierzę ospałe, niemrawe i słabe. Psy Szóstej Kompanii należały do najbardziej zadbanych w pułku i odpłacały niewzruszoną wiernością i posłuszeństwem, co obecnie miało szczególne znaczenie.
Od trzech miesięcy w górach ginęli ludzie.
Zaczęło się w połowie zimy. Ktoś wyszedł z domu i nie wrócił, kilku kupców, którzy wybrali się saniami w krótką podróż po wioskach w północnej części Olekadów, przepadło bez wieści, trzech myśliwych zastawiających sidła na okryte zimowym futrem lisy nie pojawiło się w umówionym miejscu. Na początku nikt nie łączył tych spraw, w górach, w każdych górach, mogły się zdarzyć dziesiątki rzeczy, zdolne wysłać duszę człowieka do Domu Snu. Lawiny, bandyci, górskie lwy, lód na rzece, który nagle pęka pod stopami, pechowy upadek kończący się złamaniem karku. Nic niezwykłego.
Lecz potem znaleziono ludzi Saenoha.
Saenoh Czarna Gęba był jednym z nielicznych bandytów, którzy ośmielali się pokazywać bliżej niż trzydzieści mil od zamku Kehloren. Większość zbójów wobec zwiększenia liczebności Górskiej Straży w tych okolicach wyniosła się na północ lub południe, ale ten nie. Uparł się, i tyle. Jedni twierdzili, że miał w jednej z pobliskich wiosek kobietę i jakieś dzieci, których nie chciał zostawić w obawie przed zawistnymi sąsiadami, według innych był po prostu głupi. Tak czy inaczej, gdy ci zawistni sąsiedzi dali znać władzom, gdzie ukrywa się banda, do wskazanych jaskiń posłano dwie kompanie Straży.
Kenneth nie brał udziału w tej misji, jego oddział jako jeden z nowych ograniczał się do przepatrywania najbliższej okolicy, zapoznawania z terenem, odnajdywania i uczenia się na pamięć tajnych szlaków i ścieżek. Ale ci, którzy wrócili... plotki o tym, co znaleźli... o ludziach Saenoha, których ktoś ukrzyżował, przybijając do ścian jaskini żelaznymi hufnalami, wbitymi z taką siłą, że nie dało się ich wyjąć ze skały.
Czternastu bandytów. Podobno nie było śladów walki. Podobno dwóch jeszcze żyło. Podobno tropiciele stracili ślad zabójców po kilkudziesięciu krokach, a wojskowy czarodziej nie potrafił nic odczytać.
Plotki i mrożące krew w żyłach opowieści – tylko tyle zostało, bo obie kompanie biorące udział w tej akcji natychmiast wysłano na południe gór, do najbardziej oddalonej od zamku warowni. I podwojono liczbę patroli w okolicy.
Ale to nie pomogło. W ciągu następnych dwóch miesięcy znikło pięć oddziałów Górskiej Straży, kolejnych pięć ostatnio. To nie były duże oddziały, najwyżej kilkunastoosobowe, wysłane w celu sprawdzania stanu górskich szlaków i kontaktowania się z odleglejszymi placówkami, ale w żaden sposób nie dało się wyjaśnić ich zniknięcia oraz faktu, że na razie nie odnaleziono żadnego ciała, choć wszyscy spodziewali się, że wiosenne roztopy wyjaśnią zagadkę.
Pułki Pierwszy, Dziewiąty i Dwudziesty Szósty Górskiej Straży tworzyły tak zwany Regiment Wschodni, od lat oficjalnie nazywany Bękartami Czarnego, i w przeciwieństwie do pozostałych pułków Straży miały nieco inne metody działania. Olekady były długie, lecz stosunkowo wąskie, na mapach wyglądały jak zaciek na ścianie albo stalaktyt zwisający ze sklepienia. Nie dało się ich kontrolować tak, jak okolic Belenden – gdzie funkcjonował jeden pułk, jedna główna siedziba i patrole rozsyłane z niej we wszystkie strony.
Twierdza Kehloren znajdowała się niemal w połowie gór, a żeby mieć pieczę nad ich północnym i południowym krańcem, dowództwo utrzymywało w tamtych okolicach silne warowne obozy. Zimą między nimi a główną siedzibą regimentu krążyły patrole Straży, które najczęściej korzystały z psich zaprzęgów. Przenoszono rozkazy, wieści, leki, transportowano rannych i chorych, których nie dało się wyleczyć na miejscu. Kawer Monel, dowódca regimentu, uważał, że taka aktywność nawet w czasie najsroższej zimy utrzymuje ludzi i zwierzęta w dobrej formie i daje świadectwo, że Górska Straż czuwa.
Ostatnie trzy miesiące – strata ponad stu ludzi i prawie dwustu psów – udowodniły, że w Olekadach pojawiła się nowa siła, z którą należało się liczyć.
Potem nadeszły wieści, szybko potwierdzone, że ktoś wymordował załogi kilku wież strażniczych, którymi miejscowa szlachta tak chętnie ozdabiała granice swoich posiadłości. Obsadę posterunków znajdowano w większości martwą, a tych, którzy przeżyli, zostali straszliwie okaleczeni i zawsze próbowali później popełnić samobójstwo. Pojawiły się też plotki, że w niektórych wioskach i osadach zginęły całe rodziny.
Zniknięcia i mordy, mordy i zniknięcia. Nikt nie miał wątpliwości, że obie te sprawy łączą się, że stoi za nimi ta sama siła, i to nie byle jaka, bo żeby wyprowadzić w pole tropicieli Górskiej Straży, ich psy i wojskowych czarodziejów, trzeba było sporych umiejętności. Nawet miejscowe Szczury rozkładały ręce, choć – jak zaraz po przybyciu na miejsce wyjaśnił Kennethowi jeden z wyższych rangą oficerów – Wywiad Wewnętrzny miał tu zawsze mało ludzi. Okoliczną szlachtę uważano za tak wierną Cesarzowi, że Szczurza Nora nie widziała powodu, by utrzymywać w Olekadach większy garnizon. Wszyscy zatem byli skazani na plotki, podejrzenia i insynuacje. A te zamieniały całą okolicę w stodołę wypełnioną po dach sianem, czekającą na dziecko z krzesiwem.
Szczyty na wschodnim krańcu doliny zaróżowiły się, a niebo przybrało kolor stali z błękitnym połyskiem, znak, że czeka ich kolejny piękny dzień. Kenneth poruszył się lekko, odpowiedział na sygnał swoich ludzi, rozluźnił. Wyglądało na to, że znów nic się nie wydarzy. Sam nie wiedział, czy cieszy go to, czy martwi. Mimo iż mieli już okazję badać ślady napastników, nawet Wilk nie zdołał wiele z nich wyczytać. A czekanie na walkę z czymś, czego się nie zna, jest jedną z najgorszych rzeczy dla żołnierza. To dlatego, gdy miesiąc temu dostał rozkaz, by opuścić twierdzę i zakwaterować kompanię w tych opuszczonych szałasach, przyjął go niemal z ulgą. Miejsce było kiepskie, ale lepiej, że Szósta będzie działać, że spróbuje przejąć inicjatywę, choćby tylko zastawiając pułapkę z sobą w roli przynęty, niż gdyby miała tkwić w twierdzy i odliczać czas do zniknięcia kolejnego patrolu.
Leżący u stóp porucznika pies zastrzygł uszami i obnażył zęby, nie wydając jednak najmniejszego dźwięku. Zza najbliższego krzaczka wybiegł zając, zatrzymał się, stanął słupka, rozejrzał. Kenneth uśmiechnął się pod nosem. Jeśli nawet zające nas nie wyczuwają, pomyślał, to znaczy, że nas tu nie ma. Że jesteśmy częścią tej polany, tak jak ziemia, krzaki i strumyk. I że jesteśmy cholerną Górską Strażą i żadne kropki na mapie tego nie zmienią.