Mimo to Key’la czuła pod lewą pachą groźny ciężar. Wykradła kavayo z kuźni ojca, gdzie And’ewers zazwyczaj trzymał kilka ukończonych sztuk wśród broni na sprzedaż. Było wątpliwe, by zauważył ubytek, a ona przecież nie mogła wymknąć się do lasu z kuchennym ostrzem za pazuchą. Potrzebowała prawdziwej broni, bo las był niebezpieczny.
W lesie czaili się źli ludzie.
I w lesie był ktoś, kto ocalił jej życie, a to dług, bez którego wyrównania nie mogłaby odjechać. Oczywiście jego spłacenie to nie było byle co, ale teraz chciała przynajmniej przekazać temu komuś, że wie i pamięta. Widziała go przez mniej niż mgnienie oka, w ruchu, ale to wystarczyło, poza tym przyśnił jej się dziś w nocy, jasna skóra, ciemne włosy, błysk oczu, jakby w twarzy przejrzały mu się kawałki letniego nieba. I był chudy... to pamiętała ze swojego snu, każdy mięsień rysował mu się pod skórą, żebra i kręgosłup wydawały się przeświecać na zewnątrz. Chyba też był nagi, choć tu nie miała pewności. I wyglądał na niewiele starszego niż Key’la, a ważył chyba nawet mniej. Więc powinien być głodny. I zmarznięty.
Nie była pewna tych wspomnień, wysnutych z rzeczywistości i snu, nie była pewna, gdzie jest w nich miejsce na pazury rozrywające gardła i ostrze tnące ciała i kości. Ale wiedziała, że jeśli nie spróbuje spłacić długu, to nigdy już spokojnie nie zaśnie.
Za pazuchą trzymała też zawiniątko z kilkoma kawałkami boczku, dwoma owsianymi plackami i garścią suszonych owoców. Więcej nie ośmieliła się zabrać, w czasie wojennego marszu każdy kęs był ściśle rozliczany, a Ana’we, która sprawowała pieczę nad rodzinnym wozem z zapasami, i tak zapyta o brakujące jedzenie. Key’la zawsze mogła powiedzieć, że poczuła głód, choć to najpewniej poskutkuje zmniejszeniem porcji na kolację. Gorzej było z pledem. Zabrała jeden z tych grubych, wełnianych, jakimi okrywano końskie grzbiety, i miała nadzieję, że nikt ich nie policzy w najbliższym czasie. A potem karawany będą już daleko.
Teraz pled leżał obok niej, a ona wpatrywała się w korony drzew i słuchała lasu. To, co chciała zrobić, było głupie, zrozumiała to już po pierwszej godzinie. Las jest wszędzie taki sam, nieskończona liczba drzew porastająca zbocze góry. Poprzednim razem uciekała z obozu niemal na oślep, byle dalej od siostry, dławiąc się własnym gniewem, a wracała z głową wypełnioną pustką, wciąż czując na plecach oddech tego bandyty. A teraz nie potrafiła znaleźć miejsca, w którym je napadnięto. Nie wiedziała nawet, czy znajduje się we właściwej okolicy. Jeszcze chwilę, a będzie musiała wracać, zanim ojciec wyśle połowę obozu na poszukiwania. Co prawda ostatnio od świtu do nocy kręcił się przy wozach bojowych, bez przerwy coś poprawiając i uzgadniając z woźnicami, więc istniała szansa, że nie zauważył jeszcze zniknięcia najmłodszej córki, ale lepiej nie kusić losu. Zresztą Ana’we i Nee’wa też nie zwracały na nią uwagi, a o braciach to już lepiej nie wspominać. Der’eko, Fen’doryn i Gen’doryn dniami i nocami ćwiczyli jazdę na rydwanach, Eso’bar i Mer’danar spinanie i rozpinanie wozów bojowych oraz obronę obozu, Ruk’hert i Det’mon stawianie muru z tarcz i odpieranie ataków konnicy. Spali poza rodowymi wozami, jedli nie wiadomo co i pojawiali się z rzadka, i żaden nawet się nie uśmiechnął na jej widok. Wojownicy, niech ich kulawy koń ugryzie!
Czasem miała wrażenie, że gdyby nagle znikła, nikt by tego nie zauważył.
Przez to całe łażenie po lesie i szukanie kłopotów zrobiła się głodna. Oderwała kęs placka, przegryzła kawałkiem boczku i od razu zrobiło jej się głupio. To tak próbuje spłacić dług? Robiąc sobie wycieczkę i unikając pracy? Uniosła głowę i rozejrzała się po okolicy – drzewa, paprocie, jakieś badyle, zwalony, Biała Klacz wie kiedy, pień. Tutaj zostawi pled i jedzenie. Jeśli jedyny pożytek z tego podarunku będą miały okoliczne zwierzęta, trudno, las to nie jej dom. Nie potrafi znaleźć nawet miejsca, które odwiedziła wczoraj, nie mówiąc już o pojedynczym człowieku. Przynajmniej spróbowała.
Wstała, położyła pled i zawiniątko z jedzeniem na pniu, chwilę zastanawiała się, czy nie krzyknąć, żeby dać znać, co zrobiła. Jednak wtedy poinformowałaby o tym nie tylko nieznajomego, prawda? Źli ludzie też mogli ją usłyszeć.
Ruszyła w dół, mając nadzieję, że wyjdzie w pobliżu własnego obozu i że nikt jej nie zauważy.
Rozdział 4
Wydał rozkaz, by Velergorf obudził go, gdy słońce zacznie różowić niebo, ale kierowany jakimś szóstym zmysłem otworzył oczy sam, zanim ten się zjawił. Zresztą wytatuowanemu dziesiętnikowi zdarzyło się już raz czy dwa uznać, że słońce wystarczająco różowi niebo dopiero wtedy, gdy stoi im nad głową, więc Kenneth wolał zdać się na instynkt.
Początek nocy był normalny, rozbijanie namiotów dla nowych, rozstawianie wart. Szósta niemal podwoiła liczebność, pozwolił więc sobie na małą modyfikację – dwie linie wartowników, jedna głośna, chodząca wokół obozu i okrzykująca się w ciemności, druga przyczajona. Jeśli Czarny miał obiekcje co do sposobu, w jaki kompania pilnowała okolicy, to teraz powinien być zadowolony. Jeżeli jego zwiadowcy zdążą się wszystkiemu przyjrzeć po tym, co wymyślił dla nich Bergh.
Kenneth wziął pierwszą wartę, tę cichą, po czym położył się spać. Kawer Monel miał w jednym rację – porucznik był przemęczony, a najbliższe dni zapowiadały się wyczerpująco.
Przebudzony, chwilę wsłuchiwał się w odgłosy wewnątrz szałasu. Spał ze swoją dziesiątką, większość stanowili żołnierze, z którymi służył jeszcze, kiedy był podoficerem. Wszyscy oddychali spokojnie, głęboko. Kiedyś, tuż po tym, jak dostał awans, ale jeszcze nie objął Szóstej Kompanii, jego były porucznik podzielił się z nim życiową mądrością. Jeśli żołnierze śpią jak kamień, to albo są śmiertelnie zmęczeni, albo ufają swojemu dowódcy. Te spokojne oddechy przed świtem powinny dobrze o nim świadczyć.
Wstał i wyszedł na zewnątrz, a żaden z jego ludzi nawet nie otworzył oka. Chyba jednak Bergh po prostu dał im wczoraj porządnie w kość, Kenneth uśmiechnął się pod nosem, wciągając pełną piersią lodowate powietrze. Było zimno, o tej porze roku zdarzało się jeszcze, że młoda trawa skrzyła się nad ranem szronem, a obłoki pary z ust zdradzały pozycje wartowników. Ci, na przyczajonych pozycjach, oddychali przez zwoje materiału założone na twarze, za to pozostałych sześciu zlokalizował w kilka chwil. Pozdrowili go uniesieniem ręki i dalej maszerowali wokół obozu, przytupując i wymachując ramionami. Z sąsiedniego szałasu wyszedł Velergorf, skinął głową i spokojnie odszedł w stronę linii wart.
Kenneth sam wprowadził zakaz salutowania w czasie, gdy kompania spodziewa się ataku. To zwiększało jego szanse na przeżycie, zwłaszcza gdy nie nosił płaszcza. Podszedł do stojącego przy drzwiach cebrzyka, przebił palcem cienką jak włos taflę lodu, zacisnął zęby i szybko obmył twarz i szyję. Lodowate krople ściekające wzdłuż pleców przegnały resztki senności. Nie wycierając się, zaczekał na Velergorfa.
– Słońce jeszcze nie różowi nieba, panie poruczniku.
– Jak dla mnie – stoi niemal w zenicie, Varhenn. Co z nowymi?
– Nie rozumiem.
– Widzę tylko starych, Patyka, Malawe, Serha...
– Stali, panie poruczniku, ale tak się złożyło, że warta przed świtem przypadła naszym. Ale dwóch ukrytych to nowi.