Drugi miał twarz kogoś, kto był już weteranem, gdy koczownicy najechali Imperium. Nosił lekką kolczugę i – co od razu rzucało się w oczy – łuk. Podobna broń była rzadkością w Górskiej Straży, ale wyświecony skórzany ochraniacz sugerował, że żołnierz potrafił się nim posługiwać.
– Versen-hon-Lawons, panie poruczniku.
– Omne Wenk, panie poruczniku. – Ostatni nie czekał na zaproszenie. Miał zwykłą kolczugę, standardowy hełm i miecz. Gdyby dodać mu tarczę, można by go wziąć za regularnego piechura. Stojąc przed dowódcą, nerwowo przestępował z nogi na nogę i drapał się po jasnej brodzie. Kenneth przez chwilę zastanawiał się, czy źle nie wybrał.
– Od teraz jesteście młodszymi dziesiętnikami – zaczął wreszcie. – Tak jak staliście – w szóstej, siódmej i ósmej dziesiątce. Zanim wyjdziemy z obozu, chcę widzieć brąz z czernią na waszych lamówkach.
Versen-hon-Lawons podniósł rękę.
– Słucham, młodszy dziesiętniku?
– Dlaczego my?
– W waszych dokumentach nie było wprawdzie nic na temat degradacji, ale przy płaszczach macie świeżą biel. Więc albo wam trzem odpruły się lamówki, albo już kiedyś dowodziliście dziesiątkami.
Spojrzał łucznikowi w oczy, szare, ukryte pod siwymi brwiami i spokojne.
– Jeśli jednak nas zdegradowano, to czy warto ryzykować, panie poruczniku?
– Nie wiem. – Kenneth w ostatniej chwili powstrzymał się od lekceważącego wzruszenia ramionami. – Ale potrzebuję podoficerów. Nawet takich, którzy znów odbijają się od dna. Coś jeszcze?
Cholera, zaczynam gadać jak Czarny.
– Nie, panie poruczniku.
– Dobrze, zbierzcie dziesiątki i przygotujcie ludzi do wymarszu. Mamy jakieś dwie godziny na spakowanie się i lepiej, żeby nikt niczego nie zapomniał, bo coś mi mówi, że nieprędko tu wrócimy. Odmaszerować.
Patrzył przez chwilę, jak odchodzą, i ruszył w kierunku, gdzie wciąż wyprężona stała jego nowa piąta dziesiątka. Uśmiechnął się do nich zachęcająco.
– Spocznij!
Szereg rozluźnił się. Kenneth powiódł spojrzeniem po strażnikach, usiłując przypisać imiona, na które natknął się w dokumentach, do konkretnych twarzy. Z mizernym skutkiem. Za kilka dni będzie ich rozpoznawał, na razie jednak byli tylko szeregiem mężczyzn unikających jego wzroku.
Z jednym wyjątkiem.
– Fenlo Nur. – Uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Ktoś musiał ustalić z resztą ten żarcik z numerem, prawda? Ale ja nie potrzebuję żartownisiów, gdy idziemy w teren. Co byś powiedział na przeniesienie do innej dziesiątki?
Zaciśnięte pięści, usta w wąską kreskę.
– Rozumiem. Potrafisz zgrać tych żołnierzy, słuchają cię i najwyraźniej stałeś się ich głosem. Obszyj sobie płaszcz brązem i czernią. Od teraz jesteś młodszym dziesiętnikiem.
Och, na Rogi Byka, miło było zobaczyć tego draba mrugającego oczami ze zdziwienia.
– Za dwie godziny mamy spotkanie ze starszyzną Verdanno. Do roboty!
* * *
Spotkanie zaplanowano na uboczu, na małej polanie, do której prowadziła tylko jedna droga, a Kenneth – widząc kilka wozów ustawionych w obronny okrąg – jedynie pokiwał głową. Verdanno wydawali się mieć jakąś obsesję na punkcie warownych obozów i ustawiali swoje pojazdy zawsze tak, jakby w każdej chwili groził im atak.
Velergorf też był tego zdania.
– To musi być w ich głowach – rzucił.
– Co?
– Potrzeba... chęć otoczenia jakiejś przestrzeni, zagarnięcia jej dla siebie, panie poruczniku. Przyglądałem się ich obozom, tym wielkim. Tylko wewnątrz, za murem z wozów, wypuszczają dzieci samopas, kobiety chodzą w pojedynkę, a mężczyźni bez broni. Nie licząc tych ich noży, oczywiście. Gdy tylko opuszczają obóz, od razu się kupią albo uzbrajają. Co o tym sądzisz, młodszy dziesiętniku?
Fenlo Nur wykrzywił tylko szeroką twarz.
– To nie moja sprawa – mruknął. – Bardziej mnie interesują ci w krzakach.
Kenneth uśmiechnął się pod nosem. Czyli dobrze go ocenił. Nur to był tropiciel i zwiadowca, przed którym mało co potrafiło się ukryć.
– Ilu?
– Między piętnastu a dwudziestu, tam i tam. – Skinął w stronę ściany drzew. – Nie są zbyt dobrzy, ale się starają. Idziemy?
Kenneth nawet nie drgnął.
– Nie dosłyszałem pytania, młodszy dziesiętniku.
– Eeee... idziemy, panie poruczniku?
– Zaraz, niech przynajmniej dadzą znać, że nas dostrzegli.
Dali znać, spomiędzy wozów wyłonił się wysoki, śniadoskóry i ciemnowłosy mężczyzna. Verdanno w każdym calu. Kenneth napatrzył się już na Wozaków, ale z daleka, i musiał przyznać, że z bliska widok okazał się zdecydowanie bardziej imponujący. Mężczyzna miał dobrze ponad sześć stóp wzrostu, skurczybyk był wyższy nawet od Velergorfa, a szerokością ramion nie ustępował Nurowi. Ciemna twarz, czarne oczy, dwie blizny na policzku, uważne, ponure spojrzenie, potężne dłonie. Komuś takiemu ustępuje się na ulicy zupełnie bezwiednie. No i strój, skórzane spodnie, skórzana kamizelka, szeroki pas. Nic więcej. Najwyraźniej chłód nie robił na nim wrażenia.
– And’ewers Kalevenh – przedstawił się krotko i trudno było ocenić, czy ma chrypkę, czy też zawsze tak mówi. – En’leyd obozu New’harr.
– Porucznik Kenneth-lyw-Darawyt, Szósta Kompania Szóstego Pułku z Belenden, moi podoficerowie, dziesiętnik Varhenn Velergorf i młodszy dziesiętnik Fenlo Nur.
Wozak obrzucił ich uważnym spojrzeniem, a Kenneth poczuł się dokładnie tak jak wtedy, gdy pierwszy raz stanął przed Czarnym Kapitanem. Ważony i oceniany.
– Gdzie reszta? – Wozak zachrypiał jeszcze raz, chyba jednak zawsze tak mówił.
– Tu i tam, wokół tej uroczej polanki. Nie muszą nam stać nad głową.
Ciemne spojrzenie omiotło ścianę drzew, po chwili And’ewers wykonał jakiś niezrozumiały gest.
– Dobrze – zachrypiał, odwracając się. – My też się pilnujemy. Chodźcie.
Najwyraźniej nie należał do gadatliwych, bo drogę do wozów przebyli w milczeniu. Velergorf szturchnął lekko porucznika i wzrokiem wskazał tkwiący za pasem mężczyzny nóż. Sądząc po kształcie pochwy, klinga miała długość przynajmniej dwunastu cali, rozszerzała się ku górze i zaginała w przód. Kavayo, znak rozpoznawczy wszystkich wozackich mężczyzn. Pierwszy raz widzieli ten nóż z tak bliska i trzeba przyznać, że broń robiła wrażenie.
Pośrodku obozu rozpalono małe ognisko, nad którym bulgotał osmalony kociołek. Velergorf pociągnął nosem i skinął z uznaniem głową.
– Dobra wołowina.
Przechodząc między wozami, ich przewodnik załomotał pięścią o ścianę najbliższego.
Pojawiło się jeszcze trzech mężczyzn i kobieta. Wszyscy wysocy, smagli, czarnowłosi. Można ich było wziąć za rodzeństwo En’leyd.
Kenneth zatrzymał się i patrzył, jak wychodzą z wozu. Dwóch mężczyzn, wzorem And’ewersa, nosiło skórzane kamizelki i spodnie oraz krótkie, błyszczące od tłuszczu warkocze, natomiast ostatnia dwójka wyróżniała się zarówno wiekiem – oboje wyglądali na co najmniej dwukrotnie starszych od reszty – jak i strojem. Mieli na sobie długie, bezkształtne czarne szaty, ozdobione mnóstwem piór, kawałków kości, kamyków i muszelek. Na ten widok Fenlo Nur skrzywił się, ale rozsądnie niczego nie skomentował.
– Siadajcie. – Ich przewodnik wskazał kilka rozrzuconych wokół ogniska mat. – O tak.
I usiadł, podkurczając nogi. Strażnicy poszli w jego ślady, po chwili dołączyła do nich reszta. Przez kilka uderzeń serca panowała niezręczna cisza.
Potężnie zbudowany Verdanno poruszył się pierwszy i wziął na siebie obowiązki gospodarza.
– To jest Emn’klewes Wergoreth, Boutanu obozu New’harr. – Tęższy z Wozaków skłonił się minimalnie, błysnął uśmiechem. – Dalej Awe’aweroh Mantom, Lamerei Trzech Fal, oraz Has i Orne.