Najszczuplejszy z mężczyzn, z twarzą poznaczoną bliznami i chmurą gradową w spojrzeniu, i dwójka ubrana w czerń i plemienne ozdóbki również skinęli głowami. Kenneth odkłonił im się, zauważając, że o ile wygląd wszystkich Verdanno mówił o wspólnocie pochodzenia, o tyle starszy mężczyzna i kobieta wyglądali, jakby łączyło ich – jak powiadano na Północy – wspólne łono.
– Tak. – Mężczyzna złowił i odpowiednio zinterpretował jego spojrzenie. – Jesteśmy rodzeństwem. Bliźniętami.
– I to powinno wystarczyć. – And’ewers zaklaskał energicznie. – Zanim zaczniemy rozmawiać, zjemy.
Z jednego z wozów wyszły trzy dziewczyny. Dwie nastolatki, jedna wyraźnie młodsza. Bez słowa podeszły do siedzących, rozdały i napełniły głębokie, drewniane miski. Najmłodsza rozdzieliła owsiane podpłomyki, po czym cała trójka ukłoniła się i wróciła do wozu. Przez następny kwadrans słychać było tylko mlaskanie, siorbanie i skrobanie łyżkami o dna. W mlaskaniu i siorbaniu celował zwłaszcza ubrany w czerń mężczyzna, a wyglądało to tak, jakby postanowił tymi odgłosami przepłoszyć z okolicy całą zwierzynę. Kenneth uśmiechnął się w duchu, łowiąc jego spojrzenie, to była zabawa, sprawdzian, jak żołnierze Imperium zareagują na taki pokaz prostactwa i barbarzyństwa. No cóż, jeśli ktoś jadał najczęściej w towarzystwie wyglądających jak banda zbirów strażników, to raczej nie będzie się przejmował brakiem manier, prawda? Porucznik siorbnął głośno i beknął bezceremonialnie, ledwo zakrywając usta. Nagrodą był szeroki, szczery uśmiech.
Gulasz się skończył, gospodarz zaklaskał, dziewczęta wyszły z wozu, zabrały naczynia i znikły.
– Znacie drogę na wyżynę? – zaczął ten z największą kolekcją blizn, Awe’jakośtam.
Najwyraźniej teraz, gdy wymogi gościnności zostały spełnione, przechodzili od razu do rzeczy. Porucznik przeniósł spojrzenie z jednej twarzy na drugą, z jednych ciemnych oczu na inne. To by było tyle, jeśli chodzi o rzekome „odwiedzanie” krewnych, upewnił się. W tych oczach tliła się zapowiedź wojny, były spokojne, zdecydowane, groźne. I w jakiś sposób obojętne, ci ludzie podjęli już decyzję i nie było mowy, by zrezygnowali ze swoich planów.
– Chyba – odpowiedział zgodnie z prawdą, a burza, którą dostrzegł w spojrzeniu mężczyzny, przybrała na sile.
– Chyba? – W tym pytaniu było wszystko, łącznie ze zgrzytem noża ocierającego się o okucie pochwy.
– Dostaliśmy mapy, plany i notatki, ale nie przeszliśmy jej sami. Zrobił to inny oddział.
– Więc dlaczego ten inny oddział nas nie poprowadzi?
– Bo to Bękarty Czarnego, a on uważa, że do tego zadania wystarczymy my. Swoje własne oddziały woli mieć pod ręką.
Nie było sensu opowiadać o konflikcie z Kwatermistrzostwem.
– I mamy uważać...
– Czy te mapy są dokładne?
Pytanie zadał gospodarz, i to najwyraźniej wystarczyło, by zamknąć usta temu najbardziej gniewnemu.
– Straż dba o to, by jej mapy były najlepsze. W górach od tego zależy życie. Są dokładne.
– Wóz przejedzie?
– Zgodnie z tym, co jest zaznaczone, przejedzie przez większość drogi. Niemal połowa trasy biegnie starym szlakiem w stronę Awnmort. To mały zamek, jeszcze trzydzieści lat temu był bazą Straży. Potem go opuszczono, bo remont był nieopłacalny, a w tamtej okolicy i tak nie ma sensu trzymać stałej załogi. Czasem jeszcze z niego korzystamy, a droga mimo że nie jest już używana, zachowała się w dobrym stanie...
Kenneth przerwał, bo w miarę jak mówił, Verdanno pochylali się w przód, zaciskali pięści, spinali. Najwyraźniej te informacje były dla nich na wagę złota.
– Żebyśmy się dobrze zrozumieli – spojrzał w oczy And’ewersowi – stąd, z tego miejsca, do Wyżyny Lytherańskiej jest lotem ptaka jakieś czterdzieści, może czterdzieści pięć mil. Ale szlak kluczy między zboczami, zawraca na północ, potem na południe, w pewnej chwili, zgodnie z mapą trzeba będzie jechać nawet na zachód. Myślę, że o ile trasa do Awnmort jest dość prosta, o tyle potem zaczną się problemy. W jednym miejscu należy przerzucić most nad wąwozem, według notatek szerokim na prawie osiemdziesiąt stóp, w innym przejście w skałach zwęża się do dwóch jardów, wóz nie przejedzie bez solidnej kamieniarskiej roboty. Będzie też trochę drzew do wykarczowania, chyba że chcecie objeżdżać ładny kawałek lasu, co wydłuży drogę o jakieś dziesięć mil. Tak czy inaczej, to nie wycieczka na jeden dzień.
Wozak potakiwał każdemu jego słowu i wydawał się notować coś w myślach. Spokój i zdecydowanie ani na chwilę nie znikły z jego spojrzenia.
– A na końcu? – zachrypiał. – Jak wygląda zejście na wyżynę?
Kenneth pochylił się, wyjął z dogasającego ogniska nadpalony patyk i zaczął rysować na ziemi.
– To jest wschodnia ściana Olekadów – zrobił pionową kreskę – wysoki na milę skalny mur bez żadnych przełęczy czy przesmyków. Tylko w jednym miejscu jest tam skalna ostroga, długa na pół mili, lekko zakręcająca na południe...
Zaznaczył ją oszczędnym ruchem.
– Szlak, który mamy wam pokazać, kończy się właśnie u szczytu tej ostrogi, długa na kilkaset jardów szczelina w skale prowadzi wprost na jej początek, mniej więcej trzysta stóp nad poziomem gruntu. Ta szczelina to najwęższe gardło na całej trasie, w jednym miejscu ma tylko nieco ponad trzy stopy, a i samo wyjście ze skalnej ściany jest dobrze ukryte. Potem już tylko półmilowy zjazd w dół skalnym grzbietem i jesteście w domu.
Drgnęli na to słowo, jakby kropla roztopionej smoły spadła im na kark. Kenneth pokiwał głową i zmierzył się spojrzeniem z And’ewersem.
– Ile wozów chcecie tamtędy przeprowadzić?
Verdanno miał twarz jak z kamienia, po czym poruszył szczęką, zacisnął zęby, sapnął.
– Wszystkie.
Nie było serii zduszonych jęków ani oburzonych spojrzeń, tylko towarzysząca im i milcząca dotąd kobieta wykonała coś, co chyba było gestem aprobaty, bo uśmiechnęła się przy tym szczerze.
– Oczywiście mówicie nam to, bo i tak sami byśmy się domyślili, mam rację?
Fenlo Nur. Krępy podoficer nie wiedział, kiedy należy zachować milczenie.
– Oczywiście. – Has uśmiechnął się szeroko. – Za to ty jesteś dobry w dotrzymywaniu tajemnic, mam rację?
Kenneth widział, jak dziesiętnik kamienieje. Od czubków palców po oczy, które nagle straciły wyraz.
– Młodszy dziesiętniku... – powiedział to tak spokojnie, jak tylko się dało.
Nur oderwał spojrzenie od starca i przeniósł je na dowódcę. Trzeba przyznać, że porucznik nie spodziewał się zobaczyć w jego twarzy czegoś w rodzaju zagubienia i paniki.
– Młodszy dziesiętniku – powtórzył jeszcze raz – jeśli znów odezwiesz się bez pytania o pozwolenie, osobiście przeniesiesz wszystkie te wozy na plecach, rozumiemy się?
Nur zamrugał i znów był tym żołnierzem, którego Kenneth wczoraj spotkał w stajni, cynicznym i złośliwym, z przyklejonym do ust grymasem kwalifikującym się do raportu o znieważenie oficera.
– Tk jst, pnie pruczniku – wycedził, połykając samogłoski.
Kenneth westchnął.
– Tak lepiej, żołnierzu. Oczywiście jeśli twoje kłopoty z wymową się utrzymają, będziesz musiał wrócić do stajni. Nie mogę pozwolić, by moją dziesiątką dowodził ktoś, kto nie potrafi się poprawnie wysławiać.
Grymas się pogłębił, ale tym razem „tak jest” padło głośno i wyraźnie.
Porucznik odwrócił się ku Wozakom, którzy obserwowali całą scenę z wyraźnym zainteresowaniem.
– Kiedy chcecie wyruszyć?
– Jutro. – And’ewers potarł w zamyśleniu policzek. – Najlepiej skoro świt.