– Nie dlatego.
Uniosła brwi.
– O? A dlaczegóż to, wasza wysokość?
– Bo ubrałam się w kieckę, jakiej nie miałam na sobie nigdy w życiu, pół ranka robiłam fryzurę i się malowałam, a on wolał się gapić na ściany.
Kailean tylko się uśmiechnęła.
A potem wozem szarpnęło i powoli ruszyli. Spojrzały na siebie z powagą. Teraz już nie było odwrotu. Jechały w gniazdo żmij.
* * *
Droga przebiegła bez zakłóceń, z jednym tylko krótkim postojem, żeby napoić zwierzęta i coś zjeść. Obie wykorzystały monotonię podróży, by odespać poprzednie noce, zresztą nie miały nic lepszego do roboty; Kailean pokazała jeszcze Dag kilka verdańskich gestów z niskiej mowy, po czym umościły się na sofach i zapadły w sen. Nim słońce zaczęło się chować za szczyty, dotarli do siedziby hrabiego Cywrasa-der-Malega. Daghena poprosiła kapitana, by zatrzymali się nieco przed zamkiem. Budowla, mimo że przykucnęła na szczycie góry, wczepiając się murem w skałę i bodąc niebo wysoką wieżą, nie była zbyt imponująca. Dobra warownia, ale kiepska siedziba arystokratycznego rodu. Niezbyt duża i mało reprezentacyjna. Kailean przypomniała sobie dworki i pałacyki, jakie szlachta – i to nawet ta pośledniejszego stanu – stawiała na Wschodzie. Nic dziwnego, że miejscowi hrabiowie mieli kompleksy.
– Niezbyt wielki. – Daghena wpatrywała się w zamek i w wijącą się wokół góry drogę.
Kapitan Straży pokiwał głową.
– Bo to dawna warownia Świątyni Dress. W środku jest bardziej cywilizowana niż na zewnątrz, hrabia ma ponoć nawet łaźnię, ale przyznaję, że nie robi wielkiego wrażenia, wasza wysokość. Ale to jeden z powodów, dla którego nie możemy wam towarzyszyć, w środku nie ma miejsca dla setki żołnierzy. Będziemy tu na was czekać za cztery dni.
– Wracacie do Kehlorenu?
– Nie, będziemy patrolować okolicę.
Kailean spojrzała na oficera ze zdziwieniem.
– Rozkaz... nie, prośba Szczurów. Mamy czekać w pobliżu, i to tak, żeby hrabia o tym wiedział. Pokaz, że Górska Straż czuwa.
– Cieszy mnie to, kapitanie. – Daghena nie odrywała wzroku od warowni. – Proszę więc zawieźć nas do tego orlego gniazda.
Wsiadły do wozu, a konie ruszyły w wędrówkę wokół góry. Kailean wolała nie myśleć o przepaści, która zaczęła otwierać się po ich prawej stronie, w miarę jak pojazd wspinał się coraz wyżej i wyżej. Zamiast tego zrobiła szybki przegląd rzeczy, które ze sobą zabrały. Trzy skrzynie z ubraniami, szkatułka klejnotów i prezent, który miały wręczyć hrabiemu w imieniu Verdanno, wykonany z alabastru wysoki na dwie stopy posążek klaczy. Zwierzę było śnieżnobiałe i pędziło przed siebie lekkim kłusem, wysoko zadzierając ogon. Za każdym razem, gdy na nie patrzyła, Kailean miała ochotę wyszczerzyć się głupio – na czole klaczy umieszczono żółty diament wielkości ziarna grochu. Starszyzna obozów nie tylko dała im alibi, ale też nie szczędziła kosztów. Wozacy mieli i gest, i poczucie humoru. Po pierwsze ten diament był pewnie wart więcej niż miesięczny dochód ze wszystkich włości hrabiego, a po drugie była to podobizna Laal pod postacią kamendeeth – białej klaczy ze złotą gwiazdą na czole. Co prawda Laal od wielu wieków miała swoje miejsce w panteonie, ale jeśli prawdą było to, co mówiła Besara, Cywras-der-Maleg miał własną wizję porządku świata, w którym znajdowało się bardzo mało miejsca na bogów innych niż Wielka Matka. Ale nieprzyjęcie tego podarunku byłoby obrazą córki Baelta’Mathran, obrazą dla gości i odrzuceniem małej fortuny. Rzecz jasna, i to stanowiło sedno żartu, istniała spora szansa, że arystokrata nie zorientuje się, co właściwie otrzymał, bo Laal w takiej postaci czcili niemal wyłącznie Verdanno. W Imperium znano ją bardziej jako Szarowłosą, Panią Stepów, Matkę Koni, Czarną Klacz Zmierzchu. W ten sposób, praktycznie podstępem, stepowa bogini zagarnie dla siebie kawałek miejsca pośrodku Olekadów.
Powiadano, że podstępy i fortele Laal uwielbiała ponad wszystko. Ten na pewno musiał się jej spodobać.
W miarę jak wjeżdżały wyżej, wiatr coraz mocniej napierał na ściany wozu. Kailean spojrzała na Daghenę.
– Lodowate powitanie.
– Nie jest gorzej, niż gdy zimą na Stepach zerwie się północny wicher. – Dag przeglądała się w małym lusterku. – Jak wyglądam?
– Jak verdańska księżniczka. Dzika i trochę próżna. Tak trzymaj.
– Nie o to pytam. Czy sprawiam wrażenie wystarczająco przejętej i oczarowanej wielkością i potęgą meekhańskiej arystokracji? – Otworzyła nieco usta i zamrugała powiekami. – Ojej, te domostwa to kamienne wozy bez kół, ojej, to ubranie to nie niewyprawiona skóra, a to ogień, który płonie wewnątrz domostwa, ojejej...
Kailean uśmiechnęła się do niej wymuszenie.
– Też jesteś zdenerwowana?
– Nie, skąd. Po prostu po raz pierwszy zaczynam się poważnie zastanawiać, co ja tu robię. Powinnam z Kocimiętką i resztą szukać drogi dla karawan, a potem walczyć z Se-kohlandczykami.
Wóz szarpnął i zatrzymał się. Zabrzmiała trąbka, a po chwili przeraźliwy, metaliczny grzechot łańcuchów. Krata w bramie.
– Mamy ostatnią szansę, żeby wyskoczyć i uciec, dziewczyno. Decyduj się, bo jak wjedziemy do środka, będziesz dla mnie tylko księżniczką Gee’nerą.
Wóz ruszył.
– Za późno, droga Inro. Zaczynamy zabawę.
Stukot kopyt po kamieniach, stłumione głosy na zewnątrz, coś jakby krótka kłótnia. Po chwili zapukano w drzwi wozu.
Kailean otworzyła je, wyszła na zewnątrz i skromnie stanęła z boku. Teraz swoją rolę miała odgrywać Daghena.
Dziewczyna stanęła w progu, rozejrzała się po dziedzińcu, uniosła głowę, podziwiając górującą nad nim wieżę. Po chwili spojrzała na witających ją ludzi.
Na ich czele stał starszy mężczyzna średniego wzrostu, w haftowanych złotem aksamitach, po prawej miał dwóch młodszych szlachciców, po lewej dwie kobiety. Między młodszymi mężczyznami nie było żadnego podobieństwa, jasnowłosy z szarymi oczami niemal o dłoń przewyższał drugiego, krępego i ciemnego. Kobiety też różniły się jak noc i dzień, starsza była ciemnowłosa, ciemnooka, smagła i miała w spojrzeniu tę ledwo skrywaną wyniosłość, charakterystyczną dla ludzi przywykłych do wydawania rozkazów. Za to młodsza... Kailean rzuciła na nią okiem, spojrzała na resztę witających i jakby kierowana przemożną siłą, zapatrzyła się znowu. Dziewczyna była skończoną pięknością. Banalne porównania o oczach jak letnie niebo, włosach jak fala złota i ustach jak płatki róż usilnie próbowały dojść do głosu. Jak można być tak... tak cholernie doskonałą? I ta figura, którą prosta w kroju sukienka jeszcze podkreślała. Już wiedziała, kogo będzie bardzo, ale to bardzo nie lubić przez najbliższe dni.
I wtedy dziewczyna spojrzała jej w oczy i uśmiechnęła się. Szczerze, bez śladu wyższości, jakby właśnie spotkała niewidzianą od lat przyjaciółkę. Paskudne uczucie, które nazywało się – tu Kailean musiała być ze sobą szczera – zawiść, znikło.
Może nie będzie tak źle.
Przez kilka uderzeń serca trwała cisza, coraz bardziej niezręczna. Najwyraźniej to, co zaszło, zanim otworzyły drzwi, miało większe znaczenie. Kailean odszukała wzrokiem dowódcę ich eskorty. Kapitan stał z boku, usta w wąską kreskę, wściekle zmrużone oczy, kamienna twarz. Musiało dojść do jakiegoś starcia między nim a witającymi, bo cała piątka demonstracyjnie go ignorowała.
Wreszcie najstarszy mężczyzna poruszył się lekko.
– Jestem hrabia Cywras-der-Maleg. Zaszczyt to dla mojego domu gościć szlachetną księżniczkę Gee’nerę z rodu Frenwelsów. – Ukłonił się, nieznacznie, formalnie i sztywno. – Rzadko odwiedzają nas goście tak znamienitej krwi.