Za nim powtórzyli ukłon młodsi mężczyźni. Kobiety dygnęły. Kailean rzuciła okiem na oficera, wyraz jego twarzy nie zmienił się ani na jotę. Czekał.
Daghena, wciąż stojąc w progu, również dygnęła, i to z taką gracją, że Kailean poczuła dumę.
– To ja czuję się zaszczycona, że mogę być gościem tak świetnego rodu, którego sława sięga daleko poza te góry. Mam tylko nadzieję, że moja prośba nie sprawiła panu, hrabio, zbytnich kłopotów.
Mówiła z lekkim, wschodnim akcentem, starannie wymawiając słowa, a na zakończenie uśmiechnęła się uroczo. Besara też byłaby z niej dumna.
Hrabia oddał uśmiech, i to na dodatek wyglądający szczerze.
– Niewielu mamy gości, my mieszkańcy tych srogich okolic, więc każdy jest darem Pani. Niewiele rzeczy sprawiło mi taką radość jak to, że wasza wysokość wyraziła zainteresowanie moim skromnym domem.
Kailean rzuciła okiem na kapitana. Oficer Straży nawet nie mrugnął, widocznie płaskie komplementy i wyćwiczone grzeczności to nie to, na co czekał. I wyglądało na to, że ma zamiar czekać, aż zamek nie rozpadnie się ze starości.
Starszy szlachcic rzucił mu poirytowane spojrzenie.
– Czy wasza wysokość uczyni mi zaszczyt i nazwie mój dom swoim domem – zaczął wreszcie – mój ogień swoim ogniem, mój honor swoim honorem?
Meekhańskie powitanie gościa. Kailean pamiętała je z dzieciństwa, choć prości dzierżawcy, wśród których się wychowała, w takich sytuacjach mówili tylko „wejdź do domu, ogrzej się przy ogniu, śpij spokojnie”. Jak widać szlachta lubiła pompę, lecz dowódca ich eskorty najwyraźniej na to właśnie czekał, bo dopiero teraz huknął pięścią o lewą pierś, obrócił się na pięcie i ruszył w stronę bramy.
Uśmiechnęła się w myślach. Oczywiście te słowa nie miały żadnej mocy, żadnej władzy nad tym, kto je wypowiadał. Jeśli hrabia postanowi wtrącić je do lochu albo zrzucić w przepaść, zrobi to. Ale teraz, jeśli do tego dojdzie, kapitan Górskiej Straży będzie mógł zaświadczyć, że złamano odwieczne zwyczaje.
– Zaszczytem dla mnie będzie dzielić z tobą dom, ogień i honor, panie. – Daghena dobrze odrobiła lekcję, co zostało nagrodzone kilkoma uśmiechami. Nawet czarnowłosa złagodniała.
– Górska Straż... – Hrabia spojrzał na znikającego w bramie oficera. – Ci ludzie nie mają żadnego pojęcia o manierach.
– Nie rozmawiałam z kapitanem zbyt wiele. – Daghena zrobiła krok i znalazła się na dziedzińcu. – Ale sprawiał wrażenie doświadczonego żołnierza.
– Doświadczonego, wasza wysokość? Pewnie tak. – Arystokrata wykrzywił się dziwnie. – Strażnicy to zazwyczaj ludzie z gminu, prości górale, pasterze, chłopi, czasem nawet zbóje, służbą w armii ratują się od stryczka. Więc i doświadczenia mają własne, czasem bardzo ciekawe. No i oczywiście, jak większość Wessyrczyków, są uparci i nie okazują szacunku nikomu. Nawet moi zbrojni muszą się im tłumaczyć, gdy wędrują po moich własnych ziemiach. Ale nie rozmawiajmy już o tych nieprzyjemnych rzeczach.
Najwyraźniej przypomniał sobie o obowiązkach gospodarza.
– To moi synowie, pierworodny Ewens i trzeci Ywron.
Pierwszy ukłonił się ten jasnowłosy, a Kailean – pamiętając informacje przekazane przez Besarę – rzuciła okiem na jego stopy, ale luźne spodnie i para identycznych butów skutecznie maskowały kalectwo. Jego brat z twarzy i karnacji był podobny do czarnowłosej, więc ona musiała być drugą żoną hrabiego.
– Moja żona, Euheria-der-Maleg – kobieta jeszcze raz dygnęła – i hrabianka Laiwa-son-Baren, stryjeczna kuzynka trzeciego stopnia, a wkrótce, mam nadzieję, również szczęśliwa małżonka mojego drugiego syna, Aeryha, który niestety nie mógł teraz powitać waszej wysokości.
Daghena obracała się lekko, kłaniała i uśmiechała. Istna księżniczka, psiakrew.
– A więc będę z niecierpliwością czekać na spotkanie z nim, hrabio. I proszę, bez waszych wysokości. Wystarczy księżniczko. – Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Chciałabym jeszcze przedstawić moją towarzyszkę, pannę Inrę-lon-Weris, dzięki której poznałam tak dobrze meekh.
Niech to szlag, co ona znowu wymyśliła?
Kailean dygnęła niziutko, obrzucana kilkoma ciekawskimi spojrzeniami. Nie tak to planowały, to Daghena miała rzucać się w oczy, aby Kailean mogła mieć większą swobodę ruchu.
– Szlachcianka?
Widać było, że hrabia nie oczekuje twierdzącej odpowiedzi. W jego świecie nie było miejsca na meekhańskie szlachcianki wysługujące się barbarzyńskim księżniczkom.
– Nie, panie hrabio. Wolna Meekhanka czystej krwi, lecz bez tytułu.
Patrzył na nią przez chwilę.
– Co sprawiło, moje dziecko, że taka młoda i ładna dziewczyna znalazła sobie takie zajęcie?
Starał się, pewnie przez wzgląd na księżniczkę, być jowialnym i przyjacielskim, lecz wychodziło to protekcjonalnie i denerwująco. Jesteś Inra-lon-Weris, córka kupca zbierająca na posag, Kailean musiała sobie to powtórzyć, żeby nie odpowiedzieć złośliwym grymasem i jakąś uszczypliwością.
– Mój ojciec znał stryja księżniczki Gee’nery, a kiedy umarł, ja... nie chciałam być dla nikogo ciężarem, więc postanowiłam sama o siebie zadbać.
Chyba udzieliła najlepszej z możliwych odpowiedzi, bo szlachcic ledwo zauważalnie się rozpromienił.
– Prawdziwy meekhański kwiat. Z wierzchu wydaje się taki kruchy, lecz wewnątrz tkwi dumna stal. To takie kobiety jak ona towarzyszyły swoim mężom, gdy ci budowali Imperium.
Skinął jej jeszcze raz głową i nie czekając, aż się ukłoni, przeniósł spojrzenie na Daghenę, Kailean zaś musiała użyć wszystkich sił, by nie skrzywić się z irytacją. Besara miała rację, kiepskie komplementy więcej mówią o ludziach niż otwarte obelgi.
– Czy wasza... przepraszam, czy pani, księżniczko Gee’nero, uczyni nam zaszczyt i zasiądzie z nami do kolacji? Proszę się nie martwić o wóz, służba zaraz go rozładuje.
Służba. Kailean dopiero teraz dostrzegła, że na dziedzińcu byli inni ludzie. Ubrani w proste stroje, niemal idealnie stapiali się z tłem. W kilka chwil naliczyła sześciu służących. Jeśli stali tam od samego początku, to musieli być mistrzami w nierzucaniu się w oczy.
– Oczywiście, panie hrabio. Chciałabym jednak odświeżyć się po podróży.
– Rzecz jasna. Komnaty czekają.
Rozdział 5
Komnaty, nie przesłyszała się, komnaty. Dokładnie trzy. Osobna sypialnia z łożem wielkości chłopskiego wozu, komnata gościnna z oddziałem sof, puf i szezlongów, usytuowanych frontem do olbrzymiego kominka, przed którym leżała gigantyczna niedźwiedzia skóra, i najmniejszy, choć wcale niemały, pokoik dla służby. Czyli dla niej.
Gdy tylko wniesiono ich kufry, Kailean odesłała ludzi hrabiego i wypakowała potrzebne im rzeczy.
– Niebieska czy bordowa suknia, księżniczko?
– Och, Inro, tyle razy ci mówiłam, żebyś mi nie księżniczkowała, gdy jesteśmy same. Od pół roku ze mną jeździsz, więc możesz mi mówić Gee’nero.
– Już o tym rozmawiałyśmy, księżniczko. To nie wypada. – Kailean, nie odrywając wzroku od Dagheny, lekko postukała się palcem w ucho.
„Słuchają?”.
Wzruszenie ramionami.
„Być może, uważaj”.
– My mamy inne pojęcie o tym, co wypada, a co nie. Jeśli jeździsz z kimś dłużej jednym zaprzęgiem, jeśli sypiacie w jednym wozie, to tytuły nie mają znaczenia. Mój woźnica mówi mi czasem po imieniu.
„Patrzą?”.
Właściwie była pewna, że nie, bo Daghena powinna to wyczuć i ostrzegłaby ją od razu. To, jak na nią spojrzała, potwierdziło jej przypuszczenia.
– Ale teraz nie jesteśmy w wozie, księżniczko. No i nie ma szans, bym została twoim woźnicą.