Выбрать главу

Dag zaśmiała się, bardzo naturalnie, i klapnęła na najbliższej sofie.

– Za to właśnie cię lubię. Zrobisz mi tę fryzurę z perłami?

– Oczywiście, księżniczko.

Jakby umiała robić jakieś inne.

– Ale najpierw bordowa suknia. Perły będą do niej pasować. Kiedy ma być ta kolacja?

– Hrabia der-Maleg powiedział tylko, że kogoś po waszą wysokość przyśle. Ja będę mogła nas rozpakować.

– Nie ma mowy. Idziesz ze mną.

– Ależ księżniczko...

I tak dalej. Ciągnęły rozmowę prowadzoną na użytek podsłuchiwaczy, taką, jaka powinna toczyć się między wozacką księżniczką a jej damą do towarzystwa. Kailean sama się zdziwiła, jak łatwo i szybko weszła w rolę ubogiej dziewczyny z prowincji, która stara się wpoić podstawy dobrych manier i obyczajów trochę dzikiej barbarzyńskiej arystokratce. Ale choć uważała, że ta gra jest nawet zabawna, to cały czas czuła pod skórą niepokój. Dag od razu uznała, że ktoś je podsłuchuje. A jeśli tak, to znaczyło, że hrabia nie jest tak do końca zachwycony ich wizytą albo – jeszcze gorzej – coś podejrzewa. Jeśli rzeczywiście on albo ktoś z jego zamku miał cokolwiek wspólnego z zabójstwami w górach, oczywiste było, że będzie się pilnował, lecz takie szpiegowanie już od pierwszej chwili nie wróżyło dobrze.

Ich komnaty znajdowały się na drugim piętrze głównego budynku, z okien widać było tylko dziedziniec i stajnie po jego przeciwnej stronie. Żadnych szans na ucieczkę, bo do tych pomieszczeń prowadziły tylko jedne drzwi, wychodzące na dodatek na labirynt korytarzy, w którym można się było zgubić. Właściwie hrabia nie potrzebował lochów, żeby je uwięzić. Wystarczyła demonstracyjna gościnność.

Pukanie do drzwi rozległo się, gdy kończyła układać włosy Dagheny.

– Pan hrabia ma zaszczyt zaprosić waszą wysokość na kolację.

W drzwiach stała młoda dziewczyna, na oko piętnastoletnia, w stroju, przy którym sukienki Kailean wyglądały jak szaty cesarzówny. Ciemna szarość, mankiety szerokości tasiemek i brak kołnierzyka. Fartuch nie różnił się odcieniem od reszty. Skromniejsze mogły być tylko stare worki z otworami na ręce i głowę.

– Doskonale, bo zgłodniałam. – Dag uśmiechnęła się do dziewczyny, ale ta nawet nie mrugnęła. – Nie powinnyśmy kazać gospodarzowi czekać. Tak, Inro, to dotyczy również i ciebie. Idziemy.

Dag zadziałała tak, jak to ustaliły po drodze, kiedy umówiły się, że nie pozwolą się rozdzielić przez pierwsze godziny. W paszczy niedźwiedzia lepiej znaleźć się we dwie.

Labirynt okazał się mniej straszny, niż im się początkowo wydawało, choć korytarzy było sporo. Jak uprzedzała je Besara, wszędzie wisiała broń. Miecze, topory, buzdygany i włócznie zasłaniały sporą część ścian, rozwieszone w ilościach sugerujących, że hrabia jest w każdej chwili gotów wystawić armię do walki z dowolnym wrogiem. Pancerzy też by nie zabrakło. Oraz tarcz i hełmów. Przy czym niektóre wyglądały, jakby ze starości przyrosły już do murów. Ród der-Maleg miał trzysta lat, by stworzyć taką kolekcję.

No i obrazy. Przy pierwszych trzech Daghena nawet zwolniła, zaciekawiona, ale następne – a po drodze minęły ich około dwudziestu – już zignorowała. Ileż można oglądać mężczyzn w zbrojach, stojących na tle stosów trupów? Sądząc po tych obrazach, przodkowie hrabiego nie tyle byli żołnierzami Imperium, ile własnymi rękami to Imperium zbudowali, osobiście wygrywając wszystkie ważniejsze bitwy.

Po kilku minutach i kilkunastu zakrętach stanęły przed jasnymi drzwiami.

– Hrabia czeka. – Służąca ukłoniła się i odeszła.

Daghena wyciągnęła rękę do klamki.

– Wasza wysokość – Kailean uprzedziła ją – pozwoli, że ja to zrobię.

Nie czekając na odpowiedź, otworzyła drzwi i weszła do środka.

– Księżniczka Gee’nera z rodu Frenwelsów – oznajmiła, stając z boku.

Odpowiedziało jej szuranie krzeseł. Wokół stołu, mniejszego niż się spodziewała, lecz wystarczającego dla jakichś dwunastu osób, siedział hrabia z żoną, dwaj z jego trzech synów i jasnowłosa piękność. Teraz wszyscy wstawali, witając wchodzącą ukłonami i dygnięciami. Kailean rzuciła okiem na biały obrus, srebro i kryształy odbijające blask tuzina świec, kilkanaście półmisków, trudną do zliczenia ilość karafek i dzbanów. Kolacja zapowiadała się wystawnie. Przy stole znajdowało się jeszcze jedno wolne miejsce, nie sądziła jednak, by i ją uwzględniono przy kolacji. W najlepszym wypadku spędzi wieczór, stojąc za plecami „księżniczki”.

A ta wiedziała, jak zrobić wrażenie. Wyczekała chwilę, aż wszyscy wstaną, i dopiero wtedy pokazała się w drzwiach. Perty błyszczały w blasku świec, podkreślając czerń włosów i oczu, bordowa suknia eksponowała to, co dziewczyna powinna mieć wyeksponowane, a lekki ukłon, jakim odpowiedziała na powitanie, był pełen dumy i godności.

– Księżniczko. – Hrabia już szedł w ich stronę, a radosne iskierki tańczyły mu w oczach. – Widzę, że szlachetny naród Verdanno powierzył w moje ręce swój najcenniejszy klejnot.

– Nie mógł znaleźć lepszych w tych górach. – Daghena obdarzyła go uśmiechem, od którego wosk w świecach zdawał się topić. Gdyby ktoś teraz powiedział Kailean, że Dag jeszcze niedawno robiła sobie odciski na tyłku od siodła i szalała z łukiem po pograniczu, nazwałaby go kłamcą. Sama siebie też nazwałaby kłamczuchą, bo przecież byłą Inrą-lon-Weris, a jej rola sprowadzała się do pilnowania, by „księżniczka” potrafiła porozumiewać się w miarę poprawnie w meekhu i nie próbowała jeść palcami.

Powitania i ukłony trwały jeszcze chwilę i już nabrała przekonania, że zostanie całkowicie zignorowana i będzie musiała stać pod drzwiami przez resztę wieczoru.

– Panno lon-Weris. – Gospodarz przypomniał sobie także o niej. – Nie spodziewaliśmy się, że przyjdziesz.

– Jej wysokość nalegała, panie hrabio.

– Mój meekhański nie jest jeszcze aż tak dobry – akcent Dagheny nagle stał się bardzo wyraźny – i czasem potrzebuję pomocy przy rozmowie.

– Wasza wysokość doskonale posługuje się językiem Imperium. – Żona hrabiego wyrosła jakby spod ziemi obok męża.

– Dziękuję. – Kolejny uśmiech. – Ale, na przykład, nadal nie rozumiem wszystkich tutejszych powiedzonek.

– Powiedzonek?

– Na przykład gdy mówicie „poszedł do Bleawch”, to znaczy, że nie wiadomo, gdzie on jest, a nie, że trzeba go szukać na drodze do tego miasta. Które, jak słyszałam, i tak nie istnieje.

Narzeczona drugiego syna hrabiego uniosła brwi.

– To prawda, nigdy o tym nie myślałam w ten sposób. A jak mówią Verdanno?

– Koń na nim usiadł.

Blondynka zaśmiała się perliście.

– Och, no tak, ale myślałam, że konie nie siadają.

– Oczywiście, że nie. Ale może siadają w Bleawch, mieście, którego nie ma.

Tym razem zaśmiali się wszyscy. Nawet hrabina. Daghena rozejrzała się teatralnie i rzuciła:

– Myślałam, że Aeryh-der-Maleg dołączy do nas. Czy nie będzie go na kolacji?

– Będzie. – Hrabia skinął zdecydowanie głową. – Straże doniosły, że widać już jego orszak. Dlatego zaraz każę dostawić krzesło dla panny lon-Weris.

Zaklaskał, służący w szarościach i brązach oderwali się od ścian i zakrzątnęli przy stole, a po chwili na śnieżnobiałym obrusie znalazło się dodatkowe nakrycie.

– Zapraszam.

Usiedli, u szczytu owalnego stołu hrabia, po jego prawicy księżniczka i jej towarzyszka. Kailean musiała przyznać, że der-Maleg nie był małostkowy, jeśli już uznał, że obecność damy do towarzystwa i tłumaczki jest Gee’nerze niezbędna, nie próbował ich rozdzielić ani podkreślać niższego statusu służącej.