Kropki na mapie. To był główny powód, dla którego kilkuset żołnierzy od miesiąca zajmowało pozycje wokół twierdzy. Przy każdej kropce – oznaczającej wymordowaną załogę wieży, rodzinę górali czy zaginiony patrol – znajdowała się data. Trzy miesiące temu; dwa; półtora; miesiąc. Im bliżej Kehlorenu postawiono kropkę, tym data była świeższa, a kropek więcej. Ostatnia, sprzed kilku dni, znajdowała się ledwo pięć mil od zamku. To była wieża strażnicza, pięciu ludzi utopionych w beczkach i szósty z wyłupionymi oczami i obciętym językiem. Pięć mil! Godzina szybkiego marszu, pół godziny truchtu. Pod samym nosem Czarnego Kapitana.
Kawer Monel prawie dostał szału, gdy się o tym dowiedział, i na litość Pani, Kenneth wcale mu się nie dziwił. To wyglądało prawie jak prowokacja, prztyczek w nos, tym bardziej że tego, który przeżył, odprowadzono pod wieżę i uwolniono. I rzecz jasna napastnicy nie zostawili żadnych śladów. Porucznik do tej pory pamiętał minę Wilka. Cawe Kaln miał świadomość swoich ograniczeń i przyjmował do wiadomości, że może zgubić trop, ale zawsze istniały ku temu konkretne powody. A to był już trzeci raz, gdy ślad rozpływał się w powietrzu, więc najlepszy tropiciel kompanii zaczynał chodzić sfrustrowany.
Oczywiście istniało proste i logiczne wyjaśnienie. Jeśli bez śladu ginie mniej więcej kompania Straży, jeśli odnalezione ofiary nie stawiały oporu, a napastników nie dało się wytropić, to wszystko wskazywało na używanie magii. A okrucieństwo mordów sugerowało kogoś opętanego przez Moc.
Szósta Kompania miała już do czynienia z szalonymi czarownikami, lecz to, co teraz się działo, wydawało się zbyt... wyrachowane. Nawet te kropki na mapie, gdyby je połączyć według dat, utworzyłyby coś w rodzaju spirali. A w jej centrum znajdował się zamek Kehloren.
Bardziej oczywistego rzucenia wyzwania Górskiej Straży nie można było sobie wyobrazić.
Szarak stał i rozglądał się oczyma jak czarne, szklane paciorki, po czym opadł na cztery łapy i pokicał dalej. Tak, Szósta była naprawdę dobra w przygotowywaniu zasadzek.
I o to właśnie zapytał Kennetha Kawer Monel, gdy miesiąc temu szukał oddziałów, które miałyby otoczyć twierdzę dodatkowym kordonem ochronnym – czy dacie sobie radę na zewnątrz? Spirala jeszcze się nie wyłoniła z kropek na mapie, lecz dowódca Regimentu Wschodniego zapewne już czuł, co się święci. Poza tym istniała stara wojskowa zasada, że jeśli nie wiadomo, co się dzieje, trzeba znaleźć ludziom cokolwiek do roboty, więc kilka kompanii szybko wylądowało w prymitywnych obozowiskach rozrzuconych na krańcach doliny, z bliżej nieokreślonym zadaniem, by „mieć wszystko na oku”.
Ten stary żołnierski żarcik, mówiący, że jak nie wiadomo, co robić, to się bawimy w „manie wszystkiego na oku”, śmieszył chyba tylko tych, którzy przez miesiąc nie musieli nocować w pasterskich szałasach, trzymając podwójne warty i robiąc z siebie przynętę. Kenneth sam nie wiedział, czy liczy na to, że tajemniczy zabójcy ośmielą się zaatakować jego kompanię i strażnicy będą wreszcie mogli spojrzeć im w oczy, czy też ma nadzieję, że kolejna noc upłynie spokojnie. Mordercy nigdy nie uderzyli na oddział większy niż tuzin żołnierzy, nigdy nie zaatakowali wieży z pełną obsadą ani silnie chronionej karawany kupieckiej. Ale, jak nieraz powtarzał Velergorf, nigdy trwa tylko do pierwszego razu.
Z tym że ten pierwszy raz, na który czekali kolejną noc, chyba nie wydarzy się dziś.
Świtało. Nad doliną poniósł się głęboki, dźwięczny głos rogu. Po chwili odpowiedziały mu kolejne. Goszczący w Olekadach Verdanno witali słońce na swój sposób.
Porucznik nie obejrzał się w stronę, skąd dobiegł dźwięk. Już to widział, ruch przypominający budzące się mrowisko. Dziesiątki tysięcy ludzi i zwierząt, karne czworoboki obozów, ze ścianami głębokimi na kilka rzędów pojazdów, olbrzymie tabuny koni wypełniające środek doliny. A to przecież nie wszyscy, ponoć miało do nich dojechać jeszcze kilka tysięcy wozów.
Od jakiegoś czasu nawiedzała porucznika myśl, że Czarny kazał otoczyć dolinę kordonem dodatkowych posterunków także po to, by chronić swoich gości. Gdyby doszło do mordu na Wozakach... Kenneth obejrzał już sobie ich z bliska. Nie wyglądali na spokojnych i miłujących pokój pasterzy, jak to opisano w cesarskim rozkazie. Nie z tymi swoimi nożami noszonymi na plecach, z wozami o burtach jak zamkowe mury i całą tą bronią, którą zawsze trzymali pod ręką i na widoku. Pośrodku doliny zdążyli już wydeptać kilka okrągłych placów ćwiczebnych, po których dzień i noc pędziły rydwany, szalała ukryta z ciężkimi tarczami piechota, a udające ludzi bele słomy jeżyły się setkami strzał. I wszyscy ci ciemnowłosi, śniadzi przybysze z ledwo skrywaną niecierpliwością popatrywali na wschód. Plotki mówiły, że jedna z kompanii Bękartów znalazła szlak, którym można się dostać na Wyżynę Lytherańską wozem.
Najwyraźniej szaleństwo w tych górach było czymś normalnym.
Kenneth uniósł prawą dłoń i dał sygnał. Jeden z żołnierzy wstał, otrzepał płaszcz z maskowania i przeciągnął się demonstracyjnie. Ten po drugiej stronie szałasów robił w tej chwili to samo. Porucznik i ostatni z wartowników ani drgnęli. Opracowali tę taktykę dwa lata temu, po schwytaniu bandy Benca Wenha, byłego żołnierza i strażnika karawanowego, doświadczonego, odważnego i zadziornego. Znał północne rejony Nowego Rewendath jak własną kieszeń i przez wiele miesięcy wodził Górską Straż za nos, a Szósty Pułk miał za mało ludzi, żeby urządzić na niego prawdziwą obławę, więc trzydziestu wyrzutków, których Benc był hersztem, nie raz i nie dwa wymykało się z zasadzek. Jego banda najczęściej stosowała linię jawnych i ukrytych wartowników, dwóch czy trzech stało na widoku i okrzykiwało się przez noc, a kolejnych dwóch lub trzech maskowało się i trzymało straż w milczeniu. Jeśli komuś udałoby się podejść niespodziewanie i zaatakować pierwszych, ci drudzy mieli dość czasu, by wszcząć alarm.
W trakcie pierwszego starcia kompania dostała po nosie: ledwo zdjęli wartowników, rozległy się przenikliwe gwizdy i zamiast uderzyć na śpiących zbójów, Szóstki trafiły na mur włóczni i toporów. Odskoczyli wtedy, pozycja ludzi Benca nie nadawała się do frontalnego ataku, a Kenneth miał ze sobą tylko dwie dziesiątki. Miesiąc później, już w pełnym składzie, wytropili ich w jednej z jaskiń Wysokich Hal. I czekali do bladego świtu, gdy do trzech wartowników stojących przed kryjówką bandy dołączyło dwóch kolejnych, sprytnie ukrytych wśród pobliskich skał.
Zdjęli wszystkich salwą z kusz i uderzyli na resztę, nim oprzytomniała.
Od tamtego czasu kompania miała żelazną zasadę, że nigdy, przenigdy wszyscy wartownicy nie ujawniają swoich pozycji, dopóki cały oddział nie będzie na nogach.
Zawsze warto uczyć się na cudzych błędach.
Dwóch żołnierzy zaczęło chodzić między szałasami, łomocząc w ściany. Zaczynał się kolejny dzień.
* * *
Siedziba dowódcy regimentu znajdowała się oczywiście w zamku, choć to, że Kawer Monel wybrał sobie komnatę niemal na szczycie najwyższej wieży, zakrawało na kiepski żart. Sto dwadzieścia schodów powodowało, że człowiek docierał do generała zasapany i spocony, a stojąc przed nim, mógł tylko wysłuchać rozkazów i wydyszeć „tak jest”.
I być może właśnie o to chodziło.
Kenneth nauczył się nie spieszyć w drodze na górę. Oczywiście to, że każe czekać Czarnemu Kapitanowi trochę dłużej niż pozostali młodsi oficerowie, z pewnością zostało zauważone, ale generał nigdy nie dał po sobie poznać, że taka postawa mu się nie podoba. W ogóle, jak porucznik zdążył się przekonać, mimo wybuchowego charakteru dowódca Górskiej Straży w Olekadach w sprawach podległych mu oddziałów zawsze był konkretny i zasadniczy.