– Więc... proszę wybaczyć szczerość pytania, księżniczko, ale rozkazy ze stolicy były dość ogólnikowe, więc Wozacy nie zostali tu przesiedleni na stałe?
– Tu? – „Księżniczka” uniosła brwi. – W góry? Gdzie nie ma miejsca ani dla ludzi, ani dla zwierząt? Gdzie jedynymi w miarę płaskimi terenami są imperialne drogi, a reszta to tylko skały, drzewa, kamienie i mech? Poza tym, jak już mówiłam, my nie jesteśmy poddanymi meekhańskiego cesarza, by mógł nas przesiedlać wedle woli. My tylko spełniamy jego prośbę, by usunąć się znad granicy i nie prowokować nikogo do głupich czynów. Ale żeby być Verdanno, potrzebujemy otwartych przestrzeni.
Drzwi za plecami Kailean otworzyły się i jeden ze służących zaanonsował:
– Aeryh-der-Maleg, drugi syn Cywresa-der-Malega i Euherii-der-Maleg-seg-Wydram, dziedzic rodu der-Maleg, spadkobierca Wyższych Pól Wschodnich, Kalonwee, Czehran, Małopasu...
Widocznie zgodnie z lokalnym obyczajem przybycie dziedzica wymagało odpowiedniej oprawy, a słuchając długiej listy miasteczek i wsi, Kailean musiała przyznać, że majątek hrabiego jest całkiem spory, choć jak pamiętała, wioska, w której się urodziła, składała się z pięciu chałup i trzech szop. Zapewne kryształowy kielich, który przed nią stał, był wart więcej niż roczny dochód z większości wymienianych właśnie podobnych wioseczek. Ale ich liczba była imponująca.
Spojrzała na pierworodnego. Uśmiechał się uprzejmie, w oczach miał tylko szczere rozbawienie, a dłonie, w których trzymał kielich, nie drżały. Lecz patrząc, jak zaciskał szczęki, mogła się założyć, że gdyby włożyć mu między zęby podkowę, przegryzłby ją na pół.
Daghena obróciła się do wchodzącego. Kailean poszła w jej ślady. Aeryh miał włosy ciut jaśniejsze niż starszy brat, za to oczy odrobinę ciemniejsze. Prosty jak strzała, wysoki, szeroki w ramionach. Mógłby pozować do następnego obrazu w kolekcji hrabiego, jako meekhański zdobywca świata. Choć pewnie już to zrobił.
I nawet był w stosownym stroju. Wysokie buty do jazdy konnej, ciemne spodnie, skórzana przeszywanica, pas obciążony mieczem i okazałym sztyletem. Wszystko znoszone i zakurzone, jakby wszedł do sali wprost z siodła. Kailean przyłapała się na tym, że zerknęła za drzwi, spodziewając się konia w korytarzu. Prawdziwy dziedzic wojowniczej arystokracji, szkolony od dziecka na żołnierza.
– Wasza wysokość – przerwał służącemu litanię wyliczeń i ukłonił się w pas. – Ojcze, matko, najdroższa Laiwo, bracie, bracie. – Kłaniał się każdemu z osobna, lecz już nie tak uniżenie. – Panno...
Zawiesił na niej wzrok.
– Inra-lon-Weris. – Kailean wstała i dygnęła. – Towarzyszka i tłumaczka jej wysokości.
– Zajeździłem dwa konie, spiesząc się na to spotkanie, ale i tak będę żałował każdej chwili, która mnie ominęła. Więc wybaczcie mi, proszę, podróżny strój.
Zaakcentował to „zajeździłem” i trzasnął po wojskowemu obcasami, aż zabrzęczały stalowe gwiazdki przy główkach ostróg. Kailean przeniosła spojrzenie na jego buty. Gwiazdki były krwistoczerwone.
Wbiła obcas w stopę Dagheny, aż ta podskoczyła i zerwała się z miejsca. I natychmiast nachyliła się do ucha „tłumaczki”.
– Co się stało? – syknęła w anaho.
Przy stole już wszczęło się zamieszanie, hrabia również poderwał się z krzesła, podobnie hrabina, oboje patrzyli na swojego gościa, jakby nagle wyrosła mu druga głowa.
Kailean szepnęła tylko:
– Obraził cię.
Dag zareagowała prawidłowo, bez wahania odsunęła krzesło i nie patrząc na nikogo, skierowała się do drzwi. Aeryha minęła z taką miną, jakby był kupą łajna pokrytą warstwą larw.
– Wasza wysokość! Wasza wysokość! – Cywras-der-Maleg próbował za nią pobiec, ale Kailean bezceremonialnie stanęła mu na drodze.
– Proszę o wybaczenie, hrabio – dygnęła – ale gdy księżniczka jest w takim nastroju, lepiej jej nie przeszkadzać. Spróbuję ją jakoś ułagodzić.
I wyszła, zostawiając wszystkich w bezbrzeżnym zdumieniu.
* * *
Gdy tylko dotarły do swoich komnat, Daghena znieruchomiała, jakby nasłuchując.
– No dobrze, powiesz mi, o co właściwie chodzi? Jeśli hrabia poczuje się urażony...
Kailean znów stuknęła palcem w ucho. Jej towarzyszka parsknęła.
– Nie, tym razem na pewno nie. Mam swoje sposoby. Babka i tego mnie uczyła. Więc: dlaczego ryzykujemy wyrzucenie z zamku?
– Bo jej książęca wysokość Gee’nera z rodu Frenwelsów na samą wzmiankę o zajeżdżeniu dwóch koni chlusnęłaby Aeryhowi winem w twarz. A po zademonstrowaniu okrwawionej szpicruty i ostróg rozbiłaby mu kielich na głowie. Dag zmiękła.
– O tym nie pomyślałam... – Uśmiechnęła się półgębkiem. – Czyli wychodzi na to, że w domu hrabiego obrażono mnie, i to śmiertelnie. Więc co, czekamy na przeprosiny?
– Nie możemy czekać, bo Cywras-der-Maleg prawdopodobnie nie bardzo wie, o co ci chodzi. Za kilka chwil pójdę do hrabiego z twoim żądaniem, by wysłał gońca i zawrócił nasz wóz albo przygotował na rano własny.
– A jeśli się zgodzi?
Kailean pokręciła głową.
– Nie. On hołduje, albo bardzo stara się sprawiać takie wrażenie, starym meekhańskim obyczajom, a nie ma większej hańby niż obrażony gość. Będzie chciał nas zatrzymać. Każe synowi przepraszać, i takie tam. A my damy się przeprosić. Ale dopiero jutro. Na razie grasz wściekłą dzikuskę. Rozbij lustro, potrzaskaj meble, potnij obicia na sofach.
Daghena skrzywiła się ze zniecierpliwieniem.
– A potem?
– Grasz gościa, który ledwo dał się przeprosić i który nie zawsze ma ochotę na towarzystwo gospodarza. To nam da więcej swobody. Mamy jeszcze trzy dni i lepiej ich nie zmarnujmy.
Kwadrans później Kailean wyszła na korytarz, złapała pierwszego napotkanego służącego za rękaw i kazała się prowadzić do Cywrasa-der-Malega.
Najwyraźniej kolacja się skończyła, bo hrabia był już w innej komnacie, pomieszczeniu pełnym półek z księgami i stojącym pośrodku olbrzymim biurkiem z czarnego drewna. Wyglądał tak, jakby się jej nie spodziewał, stojąc twarzą do wąskiego okna, zapatrzony w noc. Na odgłos otwieranych drzwi obrócił się powoli, a widząc, kto wchodzi, uniósł brwi.
– Panno lon-Weris. Co się tam, na imię Jasnej Pani, stało?
Krótko, zwięźle wyjaśniła, o co poszło.
– Więc chodzi o konie? O to, że Aeryh przyznał się, że zajeździł dwa?
– Dla księżniczki to bardzo poważna sprawa. Konie dla Wozaków to...
– Wiem, wiem. – Machnął ręką. – Słyszałem o tym, ale sądziłem, że dwadzieścia lat życia na ziemiach Imperium pozwoliło im nieco złagodzić obyczaje. Czyż nie handlują swoimi końmi? Nie wiedzą, że niektóre z nich trafiają do brutalnych, okrutnych albo bezmyślnych ludzi?
– Wiedzą, panie hrabio. Ale na Wschodzie żaden okrutny albo bezmyślny człowiek nie jest tak głupi, by w obecności Verdanno chwalić się, że katuje swoje konie. Bardzo szybko wszystkich tego nauczyli.
Zmierzył ją uważnie wzrokiem i dopiero wtedy uświadomiła sobie, że wypadła z roli, a Inra została zastąpiona przez Kailean. Zdradził ją ton i sposób, w jaki odezwała się do arystokraty. Inra nigdy by sobie na coś takiego nie pozwoliła, ale dziewczyna, której kha-darem był sam Laskolnyk, już tak.
– Odważne słowa, panno Inro. Więc mój syn jest leniwy, okrutny albo bezmyślny?
Nie uciekła spojrzeniem w bok, nie zarumieniła się i nie zemdlała. W końcu panna Inra rzuciła siedzenie na garnuszku u rodziny i zdecydowała się powędrować na kraj świata w towarzystwie jeżdżących wozami barbarzyńców. To zobowiązywało.
– Nie, panie hrabio. Sądzę, że pański syn miał dobre intencje, ale źle trafił.
Gospodarz pokiwał głową.
– Może pani uspokoić jej wysokość. Mój syn nie zajeździł żadnego konia na śmierć. Nie mam tylu koni. Proszę wytłumaczyć księżniczce, że to tylko takie miejscowe powiedzenie. Gdy ktoś spóźnia się na ważne spotkanie, to chcąc zmazać złe wrażenie, mówi „Spiesząc tutaj, zajeździłem jednego, dwa czy tuzin koni”. Gdyby Aeryh rzeczywiście zajeżdżał jakiegoś wierzchowca za każdym razem, gdy się spóźnia, moje stajnie od dawna świeciłyby pustkami.