– A ostrogi?
– Co ostrogi? Aaa... wiem. Powiedz, że będę bardziej niż szczęśliwy, mogąc podarować to nieszczęsne zwierzę księżniczce, by w jej służbie nigdy nie zaznało już wędzidła ani siodła. Tylko w ten sposób mogę wynagrodzić jej bezmyślne zachowanie mojego syna. Czy to wystarczy?
To była hojna propozycja, bo Aeryh nie wyglądał na kogoś, kto zadowala się jazdą na koniu innym niż bojowy kaneya czystej krwi.
Dygnęła.
– Spróbuję wytłumaczyć wszystko jej wysokości.
– Dobrze. Wina?
– Ja... raczej nie powinnam.
– Ja też nie. – Hrabia uśmiechnął się lekko, kładąc rękę na żołądku. – Zwłaszcza gdy przerwałem kolację w tak nieprzyjemnych okolicznościach. Niestrawność nie da mi zasnąć. Ale jakoś zaryzykuję.
Sięgnął do biurka i wyciągnął niewielki gąsiorek i dwa skórzane kubki.
– Kryształ i srebra są dobre w czasie wykwintnych przyjęć, lecz dla starego żołnierza nie ma jak wino pite tak, jak piliśmy je w czasie wojny.
– Służył pan w armii, panie hrabio? Mój ojciec również.
– O? A gdzie, jeśli można spytać?
– Był młodszym porucznikiem Pierwszej Chorągwi Czwartego Pułku Lotnego.
Arystokrata wręczył jej kubek, wino pachniało żywicą i kwiatami. Było mocne.
– Meekhanka czystej krwi i córka oficera. Znakomite połączenie. Ojciec mówił, dlaczego nie został w wojsku?
– Po wojnie pułk rozwiązano, a on wolał zająć się handlem niż zbójowaniem. No i podobno matka nalegała. Wolała, żeby parał się czymś spokojniejszym.
– I pewnie miała rację. Ja służyłem w Dwunastym Pułku Pieszym. Brałem udział w bitwie o Wielką Bramę, a potem w marszu na południowy wschód, gdy odbijaliśmy miasta i zamki, które Yawenyr obsadził swoimi ludźmi. Trzy bitwy w polu, osiemnaście potyczek, pięć szturmów na mury. Dosłużyłem się młodszego kapitana, ale po wojnie wróciłem do domu. Mój starszy brat poległ i zostałem głową rodu. A w domu czekało mnie to. – Zatoczył łuk ręką. – To nie księgi magiczne ani poezje, ani bohaterskie eposy, lecz księgi zarządcze. Każde miasteczko i wieś, każde stado owiec i kóz, każda droga i wieża strażnicza, każdy młyn i tartak. Niektóre z tych ksiąg mają ponad trzysta lat, odziedziczyliśmy je po Świątyni Dress, ale większość założyliśmy sami.
Kailean rozejrzała się, przytłoczona liczbą woluminów. Było ich ze trzy setki. Hrabia pochwycił jej spojrzenie i roześmiał się nadspodziewanie ciepło.
– Nie, nie muszę zajmować się wszystkimi. Są tu takie, które dotyczą miejsc już bezludnych, wiosek zniszczonych przez wojnę, powódź albo pożar, zerwanych mostów, których nie opłaciło się odbudowywać, stad wybitych przez zarazę albo na mięso. Inne zapełniły się całe, więc historie pewnych miejsc kontynuuję w nowych. W tej chwili używam mniej niż dwudziestu z nich. – Wskazał na półkę najbliżej biurka. – I to nie częściej niż kilka razy w roku, na przykład w czasie strzyży albo wiosną, gdy przychodzą wieści, ilu ludzi zmarło w danej wiosce, ile dzieci się urodziło, i tak dalej. Wiosenne zapisy już uzupełniłem, więc do lata mam spokój z księgami.
– To dużo pracy, panie hrabio.
– Tak. I powinienem mieć do tego zarządcę, ale nie lubię zdawać się w takich sprawach na innych. Tym bardziej nie chciałbym zakładać nowych rejestrów. Mnóstwa nowych... – przerwał, najwyraźniej uznając, że dziewczyna powinna się już wszystkiego domyślić.
Kailean nie zamierzała mu jednak niczego ułatwiać. Zrobiła zdziwioną minę i zamrugała, jakby była czymś niezmiernie zakłopotana.
– Nie bardzo rozumiem, hrabio...
– Och. – Machnął ręką wylewając nieco trunku. – Nie graj przede mną prostej dziewuchy. Proste dziewuchy żebrzą u rodziny o posag, po czym wychodzą za pierwszego, który je z tym posagiem weźmie. Ty złapałaś życie we własne ręce, zatrudniłaś się u dzikusów, nie zawahałaś się, wyjeżdżając setki mil od domu. To takie dziewczyny jak ty pomagały stworzyć Meekhan taki, jaki jest dzisiaj. Nie te mdłe, głupio rozchichotane idiotki, których teraz pełno w szlacheckich rodach, ale twarde, zaradne i odważne kobiety. Ile Gee’nera ci płaci?
– Dwadzieścia orgów miesięcznie.
Tym razem to on wyglądał na zdziwionego.
– Dwadzieścia orgów? Za to można kupić kilka sztuk bydła.
– Owszem. Ale poprzednia towarzyszka zarabiała dziesięć i nie zdecydowała się towarzyszyć księżniczce w wędrówce.
– Więc na dodatek umiesz się targować, droga Inro.
– Raczej znam swoją wartość, panie hrabio.
Uśmiechnął się.
– No, jak nie robisz miny upośledzonej na umyśle prostaczki, wyglądasz lepiej. Nie będę cię prowadził w mgłę. Mam nadzieję, że sprawa z księżniczką zostanie załatwiona jak należy i nie rozstaniemy się w gniewie, ale teraz chodzi mi o Wozaków. Czy będę musiał zakładać dla nich nowe księgi? Czy zamieszkają w pobliżu moich ziem na dłużej, czy też, jak mówi jej wysokość, za kilka miesięcy, najpóźniej w przyszłym roku, spróbują wrócić na Stepy? – Hrabia zaczął się przechadzać wokół biurka, niemal na nią nie patrząc. – Rozkazy cesarskie były krótkie i proste, „Przyjąć Verdanno w Olekadach, pozwolić założyć obozy, nie przeszkadzać”. Tylko tyle. Aż tyle. Nie wiem, czy w stolicy ktoś o tym pomyślał, ale ich jest... ilu? Sto pięćdziesiąt? Dwieście tysięcy? To cały naród. W Olekadach żyje teraz może ze dwa razy więcej ludzi, wiem to, bo jak widzisz – zatrzymał się i wskazał na księgi – staramy się dokładnie znać wartość naszych majątków, a ludzie są ich nieodłączną częścią. Zwiększenie o połowę tej liczby, tu, w górach, to będzie katastrofa. Te ziemie nie napełnią tylu brzuchów, a nawet gdyby napełniły... Znów zawiesił głos i spojrzał na nią uważnie.
– Z tego, co wiem – zaczęła, ostrożnie dobierając słowa – Wozacy ani myślą zostawać w górach na dłużej. Stada i tabuny są podstawą ich majątku i dobrobytu, a tu nie ma miejsca, żeby je wypasać.
– Mogą je sprzedać.
– Jestem córką kupca, panie hrabio, i wiem, że jeśli rozejdzie się wieść, że Verdanno muszą sprzedać swoje bydło i konie, to cena zwykłej krowy z pięciu orgów spadnie do jednego. Będą zrujnowani. No i oczywiście chodzi o konie. – Uśmiechnęła się. – Oni nie zrezygnują z hodowli koni, bo to tak, jakby mieli sprzedać własne dzieci. Prędzej przestaną mieszkać w wozach i osiądą gdzieś na stałe.
– Ale niektóre z ich wozów wyglądają tak, jakby byli na to przygotowani.
– Obawiam się, że nie rozumiem...
– Wiozą cedrowe i dębowe pnie, deski, beczki smoły, tysiące długich gwoździ, narzędzia ciesielskie. Zupełnie jakby byli gotowi stanąć w szczerym polu i wybudować tam całe miasto.
Ojej... ojejej... Myśl dziewczyno, myśl.
– Widziałam wozy załadowane tymi belkami. – Najlepsze kłamstwo to takie, które zawiera najwięcej prawdy. – I widziałam, jak ich używają, jeszcze w czasie drogi przez Stepy. Gdy karawana trafi na grunt, którego nie może pokonać, Verdanno budują z tych belek drogę. Tak zrobili, gdy wylała jedna z rzeczek i musieliby objeżdżać podmokły teren. Ułożyli pnie na ziemi, przejechali i zabrali je ze sobą. Zaoszczędzili dobre trzy dni drogi. Deski, smoła i narzędzia służą do naprawiania uszkodzonych wozów, karawana tej wielkości zużywa mnóstwo drewna.