Выбрать главу

Tak, a obcy znany przestaje być obcym. Ile jeszcze banałów będzie musiała wysłuchać, zanim szlachcic złoży jej konkretną propozycję?

Dygnęła głęboko.

– Za pozwoleniem, panie hrabio, udam się już do jej wysokości i przekażę pańskie przeprosiny. Możliwe, że jutro nie opuścimy zamku.

Zrobił kilka szybkich kroków i złapał ją za rękę. Niezbyt mocno, lecz stanowczo. Przez chwilę Kailean walczyła z Inrą. Ta pierwsza wyrwałaby się z uścisku, rozbiła mu nos i być może złamała to i owo. Ta druga spojrzała tylko z lekko przerażoną miną.

– Proszę mnie puścić, panie hrabio.

– Najpierw mnie wysłuchaj, dziewczyno. Muszę wiedzieć, co księżniczka wie o prawdziwych planach swojej starszyzny. Wiem, że rodzina królewska nie rządzi u Wozaków, ale z pewnością cieszy się sporym poważaniem. Oni mają jakieś plany, muszą mieć, bo inaczej nie pozwoliliby się zapędzić w pułapkę, jaką jest ta dolina. Przynoszą tu nie tylko tysiące żołądków do napełnienia, ale też własną wiarę, własną magię. Sądzisz, że nie wiem, jak to jest na Wschodzie? Że dzicy szamani i czarownicy igrają tam z siłami, których ludzie nie powinni tykać? Wozacy nie używają aspektowanych czarów, ale potrafią posługiwać się Mocą.

Mówił coraz szybciej, gorączkowym szeptem kogoś, kto dzieli się swoimi obsesjami.

– Ja wiem, że oni nie są głupi, że codziennie ćwiczą, ich rydwany wyjeździły już kilka kręgów pośrodku doliny, łucznicy, tarczownicy, oszczepnicy zamienili okolicę obozów w plac wojskowy. To demonstracja, prawda? Chcą nam pokazać, że są gotowi do walki. Ale to dym w oczy, bo walka już się zaczęła, mam rację? Już wykonali pierwsze ruchy? Ale to nie będzie walka na miecze i topory... Mroczne siły zawisły nad górami, a wszystko zaczęło się tuż przed tym, nim przyszły rozkazy z Meekhanu. Dlatego muszę wiedzieć, czy oni mają z tym coś wspólnego.

Zacisnął palce na jej ręce aż do bólu. Może nieświadomie, a może licząc na to, że dziewczyna zdjęta strachem wyjawi wszystko, co wie. Tylko że Inra niewiele wiedziała.

Kailean pisnęła, wyszarpnęła się z uchwytu i po chwili stała pod drzwiami. Nie ruszył za nią.

– Potrafię być... Będę wdzięczny komuś, kto pomoże mi rozwikłać tę zagadkę. Bardzo wdzięczny, trzysta orgów... pięćset... Tylko wymień sumę.

Sięgnęła do klamki, nie spuszczając go z oczu.

– Nie wiem, o czym pan mówi, hrabio, ale przekażę księżniczce przeprosiny i jutro rano jej odpowiedź. Na wszelki wypadek jednak proszę o przygotowanie powozu do drogi. Oraz o zawiadomienie kapitana Kohra, że będzie nam potrzebna eskorta.

Wyszła.

Rozdział 6

Byli dobrzy. Dobrzy jak ludzie, dla których prowadzenie ogromnych karawan jest częścią życia. I nie miało znaczenia, że ostatnie lata spędzili w obozach, pokolenie woźniców pamiętających wędrówki po wyżynie nie wymarło bowiem, raczej zasklepiło się w swoich marzeniach i wychowało następców. Po dwóch dniach Kenneth mógł ocenić, że dotarcie w tak krótkim czasie ze Stepów tak daleko na północ nie było tylko zasługą znakomitych imperialnych dróg. Wozacy nie zyskali swojego miana dlatego, że jeździli i mieszkali na wozach. Oni na wozach żyli. Rodzili się, dorastali, zakładali rodziny, walczyli i umierali.

Gdy podzielił się tym spostrzeżeniem z Hasem, który z jakichś przyczyn został łącznikiem między kompanią a Verdanno, ten najpierw spojrzał na niego uważnie, a potem wykrzywił się w dziwnym grymasie.

– Naprawdę sądzisz, że szliśmy szybko?

– Przebyliście ponad sto pięćdziesiąt mil w dziesięć dni. Niemal tak szybko, jak samotny wóz, a w armii uczą nas, że im więcej pojazdów, tym kolumna wolniej się przemieszcza.

– Mogliśmy zrobić tę drogę w trzy, no, może w cztery dni. To naprawdę nie było szybko, poruczniku.

Chwilę wędrowali w milczeniu. Kenneth szedł poboczem, czarownik siedział na koźle, obok woźnicy, zapatrzony w drogę.

– Większość czasu nie jechaliśmy, lecz rozbijaliśmy i zwijaliśmy obozy – rzucił wreszcie. – Jazda wozem to trudna sztuka, ale byle chłystek nauczy się jej w kilka dni na tyle, by mógł powozić w karawanie. Ale założenie obozu, kiedy masz pod sobą tysiąc, dwa albo pięć tysięcy wozów... Gdy bojowe muszą od razu stanąć murem na obwodzie, a mieszkalne i te z zapasami utworzyć ulice i place, gdy trzeba znaleźć wewnątrz miejsce dla tysięcy zwierząt, a wroga jazda już siedzi ci na karku, już szarpie, szyje strzałami, podpala wozy, dźga zwierzęta lancami...

Zamilkł. Usta zacisnął w wąziutką kreskę.

– Wóz bojowy ciągną cztery konie, a wystarczy zabić lub chociaż zranić jednego, by wyeliminować pojazd z szyku. Koczownicy szybko się tego nauczyli. Prawda jest taka, że rydwany, które nam towarzyszą, nie służą do wygrywania walnych bitew, lecz do tego, by dać wozom czas na okopanie się. Mają nie dopuścić jazdy w pobliże obozu dopóty, dopóki ten nie powstanie. Więc przez większość drogi ćwiczyliśmy rozstawianie i zwijanie obozów na różne sposoby: Koło, Kwadrat, Rogaty Gród. Dlatego wędrowaliśmy tak długo, żeby się przygotować.

– I jesteście już gotowi?

Has popatrzył na niego chłodno.

– Nie byliśmy gotowi trzydzieści lat temu, i nie byliśmy gotowi w czasie powstania. Ale teraz... uczyliśmy się przez całe pokolenie, od plemion, które jak my walczyły z Se-kohlandczykami, choć przegrały’ swoje wojny, i od tego jedynego, które z nimi wygrało. Od was.

– Więc, według ciebie, dlaczego wygraliśmy?

– Bo jesteście zbyt uparci, żeby wiedzieć, kiedy przegrywacie. – Czarownik pokiwał głową. – I za każdym razem, gdy wróg zastosuje jakąś nową sztuczkę, wy wymyślacie dwie inne, nawet jeśli są głupie. Ci młodzi, którzy urodzili się w obozach, stali się trochę podobni do was, są uparci, krnąbrni, wiedzą, czego chcą i nie boją się po to sięgać. Zobaczyli... wyrośli między dwoma światami i są teraz innymi ludźmi niż ich rodzice. Czasem mnie to martwi, czasem przeraża, a czasem sprawia, że pękam z dumy.

Szli na czele kolumny, Szósta Kompania otoczyła luźnym kordonem pierwszych kilkanaście wozów. Płaszcze powiewały przybrudzoną bielą, wszystkie psy miały założone obroże, chyba tylko ślepy mógł wątpić, że oto właśnie idą cesarscy żołnierze.

Porucznik zadrżał i otulił się mocniej płaszczem, przerywając pogawędkę z czarownikiem. Po prawej ciągnęła się ściana lasu, niezbyt gęstego, ale mrocznego, iglaste korony tworzyły bowiem szczelne sklepienie nieprzepuszczające promieni słonecznych, więc już kilkanaście jardów za linią drzew wzrok gubił się w cieniach. Po lewej otwierał się widok na rozległą halę, opadającą coraz bardziej stromo, aż jej drugi koniec ginął im z oczu, zapewne urywając się pionowo nad przepaścią. Dalej były skalne ściany flankujące wąską dolinę, która ciągnęła się przez dobre trzy mile, po czym kończyła się nagle, zamykana przez kolejną górę. W Olekadach było mnóstwo takich niegościnnych miejsc, dolin zamkniętych ze wszystkich stron, kotlin, żlebów, skalnych płaskowyżów, gdzie nie rosły nawet górskie mchy. Ta dolina wyglądała, jakby ktoś wyskrobał ją pomiędzy skałami wąską łyżką i Kenneth mógł się założyć, że nie jest zamieszkana, co zresztą wszystkim pasowało. Lepiej, by wędrówki karawany nie obserwowało zbyt wiele oczu.

I właśnie z tamtej doliny wiał lodowaty wicher, rozpędzając się między górami i dmuchając wprost na karawanę. Kenneth osłonił twarz. Kilkaset jardów przed nimi szlak znikał w wąskim żlebie i – zgodnie z mapą – wiódł nim prawie pięć mil. Trzeba będzie wysłać ludzi górą, by sprawdzili, czy przypadkiem ktoś nie przygotował Wozakom jakiejś niespodzianki.