Omówili to już wczoraj, po południu i wieczorem, gdy Kenneth opowiedział Verdanno o ludziach ginących w górach. Przyjęli wszystko spokojnie, kiwając tylko głowami, jakby dowiadywali się o rzeczach, które zdarzyły się setki mil stąd, i to dawno temu. Trudno było ocenić, czy nie są świadomi zagrożenia, czy też ufni w swoją siłę, lekceważą niebezpieczeństwo. Chyba najtrafniej podsumował to Velergorf, który stwierdził później, że oni po prostu spodziewali się czegoś takiego. Ubrana w czerń i tandetne ozdóbki para plemiennych czarowników, których porucznik zdążył już poznać, na pewno coś wyczuła. Sam Kenneth doskonale pamiętał, jak włosy jeżyły mu się na głowie i drętwiały czubki palców, gdy znaleźli tę cholerną wieżę bez załogi. Tam, gdzie używano czarów, jego żołnierze też robili się nerwowi, a psy wyglądały, jakby właśnie złapały trop niedźwiedzia. Zwłaszcza że – jak głosiła plotka krążąca wśród strażników – czary, jakie towarzyszyły zabójstwom, trudno było przypisać jakiemukolwiek aspektowi.
Nie zapytał jednak o to Hasa, być może dlatego, że ten wyglądał, jakby na takie pytanie czekał. Nie musiał za to pytać, czy Verdanno spodziewają się ataku, bo za sobą, po prawej i lewej, miał na to dowód. Wozom towarzyszyli uzbrojeni wojownicy. Część szła skrajem lasu, niektórzy zapuszczając się głębiej między drzewa, część halą; gdy droga się zwężała, czepiali się burt wozów, podjeżdżając kawałek, jak dzieci robiące dorosłym żart. Tylko że w ich twarzach, postawie i dłoniach ściskających broń nie było nic zabawnego.
Porucznik przyglądał im się uważnie. Jak na barbarzyńców mieli całkiem dobre uzbrojenie, krótkie szable, lekkie topory na długich styliskach, oszczepy, dziryty i włócznie. Niektórzy trzymali w dłoniach, z nonszalancją ludzi przywykłych do tej broni od dziecka, łuki ze strzałami już założonymi na cięciwy. Większość nosiła stalowe hełmy i skórzane pancerze albo lekkie kolczugi o oczkach drobniejszych niż te używane przez meekhańską armię, za to gęściej splatanych. Na wierzch zakładali dodatkowo pikowane kaftany bez rękawów, składające się z wielu warstw płótna.
– To mądrość Wschodu – powiedział Has, gdy zauważył, jak Kenneth się temu przygląda. – Taki pancerz lepiej powstrzymuje strzałę.
– Dość ciężkie.
Czarownik wzruszył ramionami.
– Nie aż tak, jak się wydaje. Poza tym walczymy albo na wozach, albo na rydwanach. Rzadko biegamy po polu bitwy.
– Bełtu z kuszy nie zatrzyma.
– No, że też Se-kohlandczycy na to nie wpadli. Ale zaraz – zmarszczył brwi – czy oni przypadkiem nie widzieli już kusz w robocie? Wtedy gdy tłukli na miazgę waszą armię?
– Czy nie mówiłeś, że to od nas uczyliście się, jak z nimi walczyć?
– A i owszem. Zapomniałem tylko dodać, że uczyliśmy się głównie na waszych błędach. Tych, których owocami były tysiące trupów najeżonych strzałami.
I tak wyglądała większość rozmów z Hasem. Starzec był złośliwy i irytujący, ale o dziwo, Kennethowi to nie przeszkadzało. Przynajmniej się odzywał, odpowiadał na pytania i, od czasu do czasu, uśmiechał.
– Twoi ludzie wydają się nas nie lubić.
– Bo?
Porucznik obejrzał się na najbliżej idącego Verdanno, uniósł rękę, pomachał. Ciemne oczy wojownika błysnęły ponuro, i to wszystko.
– Widzisz? Nawet nie mrugnął.
– Nie należysz do rodu ani plemienia, nie znasz języka. W obozie, w czasie pokoju, przyjąłby cię posiłkiem, zapewnił miejsce do spania i dach nad głową. Byłby gospodarzem nie gorszym niż meekhański szlachcic. Ale w czasie wojennego marszu każdy obcy to w najlepszym razie uciążliwa przeszkoda. Nie zna cię, jesteś tylko przewodnikiem. No i góry, wielkie, napierające ze wszystkich stron skały, las, w którym nic nie widać dalej niż na dwadzieścia kroków, niewiedza, co jest za następnym zakrętem. Nie dziw im się.
– Więc, jak rozumiem, mam nie wykonywać gwałtownych ruchów?
– Ha, widzisz, a mówiłem And’ewersowi, że jesteś mądrzejszy, niż wyglądasz.
Kenneth skrzywił się w szczerym uśmiechu i wykonał kilka gestów. Druga i Piąta naprzód w lewo, Trzecia i Szósta naprzód w prawo. Dwieście kroków.
Kilkudziesięciu strażników wyprzedziło karawanę truchtem, żeby wspiąć się na ściany żlebu i asekurować wozy z góry. Przy okazji stare i nowe dziesiątki będą miały szansę zrobić sobie małe zawody we wspinaczce.
– Zwolnij, póki nie damy znać, że droga bezpieczna.
Has skinął głową i zamachał, wyciągając w bok suche ramię.
Kenneth nie musiał się oglądać, żeby wiedzieć, że woźnice kolejno przekazują sobie sygnał, a cała kolumna zwalnia, zmniejszając odległości między wozami na góra dwie stopy.
* * *
Gdy pierwsze wozy wjechały na most, ten zaskrzypiał, zastękał, ale ustał. Kenneth zajął miejsce na uboczu, żując kawałek suszonego mięsa, przegryzając sucharami i nie odrywając wzroku od mężczyzny znajdującego się pośrodku konstrukcji, jakieś osiem stóp pod wyłożoną deskami nawierzchnią mostu. Mężczyzna dawał przedstawienie, siedząc na poprzecznej belce. W jednej ręce trzymał flaszkę wina, w drugiej kurzą nogę i właśnie zajadał śniadanie. Majtał przy tym stopami nad trzydziestojardową przepaścią z taką miną, jakby był na wycieczce, a nad głową nie przewalały mu się jeden za drugim ciężkie wozy wyładowane belkami i kłodami.
Nazywał się Ger’serens i był Pierwszym Budowniczym obozu New’harr. To znaczy osobą, na której barkach spoczywało przeprowadzenie karawan przez góry. Podobno studiował kilka lat na imperialnej uczelni inżynieryjnej w samym Meekhanie, dzięki czemu łączył umiejętności meekhańskich budowniczych z tradycyjną wiedzą Verdanno.
Na Wyżynie Lytherańskiej budowniczowie zajmowali się konstruowaniem dróg i przejść przez podmokłe tereny, umacnianiem warownych obozów, gdy karawany zatrzymywały się na dłuższe postoje, kopaniem studni i budowaniem wodociągów z wydrążonych pni, dzięki czemu obozy nie były całkowicie uzależnione od tras położonych wzdłuż rzek. Oraz budowaniem drewnianych mostów – na rzekach, strumykach, głębokich rozpadlinach, bagnach czy połączonych wąskimi kanałami jeziorkach – i to mostów, które w założeniu miały wytrzymywać nie mniej niż imperialne, kamienne konstrukcje.
Takich mostów jak ten, postawiony w jeden dzień z cedrowych pni, niektórych długich na pięćdziesiąt stóp. Kenneth musiał przyznać, że nie docenił determinacji ani pomysłowości Wozaków; gdy wczoraj rano przyprowadził czoło karawany na skraj wąwozu, gotów był się założyć, że wybuchnie mu za plecami wściekłe zawodzenie i posypią się gromy. Szczelina, którą musieli przebyć, miała nieco ponad osiemdziesiąt stóp szerokości, jakieś sto głębokości i zwężała się stopniowo niczym klepsydra. Jej dnem pędził ku własnemu przeznaczeniu górski strumień. Miał zaledwie dziesięć, może dwanaście jardów szerokości, przypominał jednak pokrytego pianą potwora wypuszczonego po wiekach uwięzienia. Ryk wody słyszeli już z pół mili, a jeśli człowiek stanął na krawędzi wąwozu i uważniej się przyjrzał, mógł dostrzec w kipieli migające fragmenty drzew, strzępy krzaczków, kamienie pchane nurtem w dół, nieomylny znak, że w górze rzeczki właśnie zaczęły się prawdziwe roztopy. Porucznik przywołał Velergorfa i Andana i kazał im zerknąć w dół.
– Jutro będzie trzy stopy wyżej, a pojutrze osiem – ocenił starszy dziesiętnik. – Ciekawe, jak sobie z tym poradzą.
Poradzili sobie sprytnie, opuszczając kilka długich pni i układając je poziomo, dobrych dwadzieścia stóp nad nurtem. Wąwóz na tej wysokości miał nie więcej niż czterdzieści stóp, więc belki trzymały się całkiem solidnie. Potem poszło szybko, a obserwując budowniczego przy pracy, można było dojść do wniosku, że robi coś takiego nie pierwszy i nie drugi raz w życiu.