Sto wozów jadących z przodu karawany załadowano drewnem, przyciętym i ponumerowanym na meekhańską modłę według rodzaju, długości, szerokości i jakości, a Ger’serens chodził tylko między nimi i komenderował – tyle tych, tyle tamtych, tu zaciosać, tam nawiercić otwory, te przyciąć. Niewiarygodne, ale ledwo spojrzał na strumień, już zdawał się mieć w głowie gotowe plany konstrukcji, w pół dnia w wąwozie powstała kratownica składająca się z dziesiątek odpowiednio przyciętych i dopasowanych cedrowych pni, wznosząca się coraz wyżej i wyżej, czepiająca każdego skalnego występu i półki. I widać było, że to przemyślana praca – każdą belkę mocowano tak, by przenosiła część ciężaru w dół i na boki, odciążając sąsiednie, całość zaś powstała przy naprawdę niewielkich poprawkach.
A rankiem następnego dnia, gdy położono już deski i zamontowano barierki, budowniczy siedział pośrodku mostu, tuż pod maksymalnie obciążonymi wozami, które sprawdzały konstrukcję, i popijał wino. A minę miał taką, jakby był królem świata.
– Teraz już wiesz, dlaczego wierzymy, że nam się uda?
Has stanął obok porucznika i patrzył z nieskrywaną dumą widoczną w ciemnych oczach.
– To rozsądne? – Kenneth wskazał budowniczego.
– Stawia życie na swoją pracę, czy to dziwne? Poza tym to meekhański zwyczaj, jak słyszałem: mistrz murarski wchodzi pod most, gdy ten jest sprawdzany.
– Ale meekhańskie mosty tak nie jęczą.
Czarownik wsłuchiwał się w skrzypienie konstrukcji. Wymamrotał coś pod nosem, poruszył palcami. Kenneth skrzywił się, czując mrowienie na karku.
– Drewno śpiewa – mruknął wreszcie Has. – Jest zadowolone z pracy. Belki naprężają się i prostują, docierają do siebie. Za jakiś czas przycichną, ale most zawsze będzie trochę skrzypiał. Użyliśmy dobrego drewna, będzie stał i sto lat bez żadnego remontu. A budowniczy nie siedzi tam tylko dla próżnego popisu. On słucha odgłosów swojego dzieła. To ostatnia chwila, żeby wyczuć fałszywą nutę, pękający albo źle zamocowany dźwigar. Później, gdy ruszą pozostałe wozy, już nic nie da się zrobić.
– Rozumiem. – Porucznik pokiwał głową.
– Gdzie reszta twoich żołnierzy?
– Połowa jest już po drugiej stronie. Sprawdza, czy mapy są dokładne. Dalej powinien być dość stromy podjazd, potem las, w którym trzeba wyciąć przesiekę, i dotrzemy do miejsca zwanego Hewen. To długi na pięć mil, niemal płaski skalny teren usiany kamieniami i głazami. Trzeba będzie je usunąć, żeby zrobić wozom drogę. A potem jest szczelina w skale, coś w rodzaju żlebu, którym wozy z pewnością nie przejadą. Będziecie musieli kuć.
Czarownik mruknął coś pod nosem.
– Nie dosłyszałem.
– Mówię, że zobaczymy, jak będziemy na miejscu, poruczniku.
– Rozumiem. Wiesz, czarowniku, teraz zacznie się prawdziwa przeprawa. Dzikie góry, przez które nigdy nie przejechał żaden wóz.
– Wiem. My przejedziemy. Musimy.
– Naprawdę? Rozumiem trochę tych młodych, marzą o odzyskaniu ziemi przodków, o wojennej sławie, walce, łupach, krwi wrogów na własnej stali. Ale ty? Co cię tam ciągnie, na tę waszą wyżynę?
Has uniósł brwi i spojrzał na niego z wyraźnym zdziwieniem.
– A jeśli idę za stadem?
– Mam wrażenie, że raczej ciągniesz stado za sobą. To samo widzę u And’ewersa, ten jego chłód w czasie wędrówki. Ale on ma synów i córki, można więc powiedzieć, że chce walczyć o ich przyszłość. A ciebie co tam właściwie pcha?
– Odważne pytanie, poruczniku.
– Raczej rozsądne. Mamy was przeprowadzić, a dobrze jest wiedzieć, czy wszyscy są wystarczająco zdeterminowani.
– Moja determinacja? – Starzec uśmiechnął się nieoczekiwanie. – Moja determinacja to chęć ujrzenia vilore’de, dzieci słońca. To takie małe białe kwiatki ze złotym sercem, które nie rosną nigdzie poza naszą wyżyną. Czy to wystarczy?
Kenneth pokiwał głową.
– To dobry powód, by przemierzyć pół świata. – Włożył kawałek suchara do ust i poniewczasie przypomniał sobie o dobrym wychowaniu. – Śniadanie?
Podsunął pod nos czarownika woreczek z prowiantem i z zainteresowaniem obserwował reakcję. Żołnierze twierdzili, że te suchary można nawet polubić, jeśli w okolicy skończyła się trawa, a na drzewach nie ma już kory.
– Hm... Hmm. Niezłe. – Has przeżuwał powoli, z miną kogoś, kto boi się przełknąć, a wstydzi wypluć. – To wasze normalne jedzenie?
Porucznik uśmiechnął się.
– Zwykła wojskowa racja, tak jak to. – Zamachał kawałkiem suszonego mięsa.
Czarownik spojrzał na poskręcany, szarobrązowy wiór.
– Teraz rozumiem, dlaczego pokonaliście koczowników.
– Dlaczego?
– Bo ludziom jedzącym takie rzeczy z pewnością nie zależy na życiu. Od dziś będziecie naszymi gośćmi. Każę przygotować dla twoich żołnierzy dwa gorące posiłki dziennie.
Kenneth spojrzał na most, tłumiąc uśmiech.
Suchary zawsze działały.
* * *
Szlak wiódł niemal cały czas pod górę, choć trzeba przyznać, że Bękarty dobrze się spisały, wybierając drogę, na której nie było podjazdów zbyt stromych dla wozów. Przynajmniej do tej pory.
Trzy mile za mostem, po przebyciu kolejnej hali i przerzuceniu kładki nad szerokim pęknięciem w skale, droga wystrzeliła w górę. Wiodła płytkim żlebem, porośniętym po obu stronach rzadkimi drzewami i krzakami. Sądząc po wygładzonych do połysku kamieniach i warstwie mchów, żleb odprowadzał w dół wodę z topniejących śniegów, zamieniając się okresowo w płytki strumień. Okresowo, czyli mniej więcej o tej porze roku.
Karawana zatrzymała się przy podjeździe, woźnica prowadzącego pojazdu wdał się z czarownikiem w krótką, pełną wymachiwania rąk i szerokich gestów rozmowę. Po czym wzruszył ramionami, sięgnął po lejce i skierował pojazd w górę. Za nim zaczęły wjeżdżać inne wozy, zachowując jednak szerokie, znacznie większe niż wcześniej odstępy.
Kenneth rzucił kilka rozkazów, kompania zajęła pozycję przed czołowym wozem i wokół niego. Dwie dziesiątki potruchtały w górę, zobaczyć, jak teren wygląda dalej. Gdzieś w połowie żlebu podszedł do Hasa, jadącego na pierwszym pojeździe.
– Nie za odważnie? – rzucił.
– Musimy sprawdzić, jak ziemia nosi wozy. Jak pracuje pod kołami, znaleźć słabe miejsca. – Czarownik miał spojrzenie utkwione w trakcie przed sobą. – To najszybszy sposób, jaki znam. Przejechać.
Porucznik uważnie patrzył pod nogi, starając się nie przewrócić. Dno żlebu usiane było większymi i mniejszymi kamieniami, wygładzonymi przez wodę i pokrytymi warstwą zielonkawego, przyschniętego szlamu. W zagłębieniach między nimi rozsiadł się mech. A im wyżej wchodzili, tym bardziej grunt się zmieniał, był wilgotniejszy, pojawiały się małe kałuże, oczka wodne, obok nieśmiało zaszemrała mała struga. Ziemia jeszcze spijała roztopy, ale za kilka dni strumień dotrze na sam dół.
– Mogę ci powiedzieć, gdzie jest pierwsze słabe miejsce. – Kenneth zachwiał się i złapał burty. – Zaczyna się u podnóża i kończy tam, na szczycie.
Zaklął, trafiając stopą w kałużę.
Has tylko się uśmiechnął.
– Ziemia musi poczuć wozy na swoim grzbiecie. Musi posmakować kopyt i kół. I wtedy, dopiero wtedy powie, czy będzie je nosić, czy też spróbuje zrzucić albo pożreć...
– To znaczy sprawdzacie, czy się przewrócicie, czy ugrzęźniecie? To jakiś fragment wozackich mądrości? – Idąc, Kenneth próbował wytrzeć lepkie błoto o mech. – Życiowych prawd tych, co wyrośli na Stepach? No to podzielę się z tobą naszą mądrością. Widzisz to błoto?