Wskazał jasnobrązową maź na swoim bucie.
– Nazywamy je niedźwiedzią sraczką. Kiedy wyschnie, staje się twarde jak kamień, ale gdy namaka przez dłuższy czas, zmienia się w coś o konsystencji smaru do osi. Jeśli roztopy zaczęły się w tym miejscu wcześniej niż zwykle, to właśnie próbujecie wjechać pod górkę po czymś takim.
Przeskoczył na większy kamień, potem na następny. Wyglądało na to, że miał rację, przestrzeń między nimi wypełniało gliniaste błoto. Gdzieniegdzie pokrywała je dodatkowo warstewka wody, znak, że ziemia jest przesiąknięta na wskroś.
Wozy też odczuły zmianę podłoża. Koła zapadały się coraz głębiej w rozmiękłą maż, która w kilka chwil oblepiła je doszczętnie, tak że drewniane obręcze potroiły szerokość. Konie musiały pochylić mocniej w przód szerokie piersi, napiąć mięśnie i nie wiadomo było, co sprawia im większą trudność, ciągnięcie wozu czy wyrywanie kopyt z błocka. Głośno dyszały.
Has nie odezwał się słowem. Przed nimi wznosiło się ostatnie dwieście jardów podjazdu, strumień szumiał już otwarcie, a błoto wypełniało każde zagłębienie. Dał znak woźnicy, ten popędził konie, które, o dziwo, wykrzesały z siebie dodatkowe siły, bo wóz przyspieszył. I wtedy czarownik dostał to, czego chciał, czyli przekonał się, czy ziemia będzie ich nosić.
Coś trzasnęło przy zaprzęgu, koń po lewej stronie dyszla wyrwał nagle naprzód, ciągnąc resztki rzemieni przywiązanych do chomąta, powożący Wozak w ostatniej chwili puścił lejce, by nie spaść z kozła. Drugi koń zarżał krótko i próbując przeciwstawić się ogromnemu ciężarowi ciągnącemu go w dół, pochylił tak, że prawie zarył chrapami w ziemię. Has zaklął coś po verdańsku i zaparł się na koźle, szarpiąc z całej siły drążek hamulca. Daremnie, hamulec nacisnął na obręcz i zaczął się ślizgać po warstwie oblepiającego ją błota.
Koń zarżał krótko, jakby się dławił, i został pociągnięty w tył, a kopyta nie mogły znaleźć punktu zaczepienia na rozmiękłym gruncie i mokrych kamieniach. Błoto, które oblepiało mu podkowy, działało niczym smar, tak samo jak to na kołach. Odległość między wozem prowadzącym a tym za nim zaczęła się zmniejszać.
Kenneth gwizdnął ostro i wrzasnął:
– Trzymać go!!!
Strażnicy doskoczyli do wozu ze wszystkich stron, wczepili w burty, podparli ramionami. Pojazd zwolnił odrobinę, ale dziesiątki wypełniających go belek ważyły setki, jeśli nie tysiące funtow. Porucznik zerknął w tył, jeszcze dwie stopy, a koła trafią na szeroką połać błota, po którym zjadą jak po lodowej ślizgawce. Zaparł się mocniej.
– Pchaaaać!
To było trochę tak, jakby próbowali powstrzymać sunący lodowiec, gigantyczna masa nieubłaganie staczała się, a oni mogli jedynie odrobinę opóźnić nieuniknione. Kennethowi przemknął przed oczyma obraz stosu potrzaskanych wozów i zakrwawionych ciał, na długie godziny tarasującego wejście na górę. Zaklął szpetnie i wtedy zobaczył, że żołnierz przed nim ma krótką włócznię.
– Lanwe, włócznia, szybko!
Strażnik obejrzał się, nie bardzo rozumiejąc.
– Pod spodem, przez koła! Przekładaj. – Porucznik poślizgnął się i upadł na kolana, lepkie błoto ochlapało mu twarz. – Szybko!
Ciężka włócznia została błyskawicznie przełożona przez obręcze przednich kół, szprychy docisnęły ją do dna wozu, zatrzeszczały, ale nie pękły. Któryś z przytomniejszych żołnierzy zrobił to samo z tylną parą kół, wóz zwolnił, ale wciąż wolno ślizgał się do tyłu. Porucznik poderwał się, zaparł z całych sił, aż zakręciło mu się w głowie, a w ustach poczuł żelazisty posmak. Mimo to wciąż jechał w dół.
– Kamienie pod koła!
Przetoczyli pod koła ciężkie kamienie, osie wbiły je w błoto niemal do połowy, ale pojazd wreszcie stanął.
Kenneth rozejrzał się. Nie tylko on zarył kolanami w ziemię, większość żołnierzy wokół była ubrudzona od stóp do głów, jasnobrązowe zacieki plamiły płaszcze, pancerze i broń. I wszyscy szczerzyli się jak głupi. Udało im się.
Wolno podszedł do kozła, woźnica był już przy koniu, oglądał pierś i kark zwierzęcia, szeptał coś w swoim języku.
– Cholerni koniarze – mruknął Kenneth. – To my zatrzymaliśmy wóz.
Has, wciąż ściskający w ręku drążek hamulca, posłał mu rozbawione spojrzenie.
– Jeśli chcesz, ciebie też mogę poklepać po szyi, pogłaskać i dać kawałek słodkiej marchwi w nagrodę. Poza tym oczywiste jest, że zatrzymałem go ja, używając hamulca. Właściwie wy nam tylko przeszkadzaliście, biorąc – przyjrzał im się z góry – kąpiel błotną.
Kenneth zastanowił się.
– Pewnie masz rację. Powinniśmy chyba przeprosić.
– Przeprosiny przyjęte, wszyscy wiedzą, że nie znacie się na wozach.
Uśmiechnęli się lekko. Porucznik spoważniał pierwszy.
– Będziecie musieli coś zrobić z tą drogą. Z dnia na dzień popłynie tędy więcej wody, będzie bardziej ślisko, a wozy rozmiękczą błoto jeszcze mocniej.
– Wiem. – Czarownik pokiwał głową. – Damy radę.
* * *
Dwa dni. Spędziły w zamku dwa dni i nie wiedziały więcej niż wtedy, gdy siedziały w Kehlorenie po opieką Besary. Cała ta misja z szaleńczej przekształcała się w jakąś farsę.
Słońce już zaszło, robiło się coraz zimniej. Kailean owinęła się szczelniej wełnianą chustą, chowając zziębnięte dłonie pod pachami. Na szczycie wieży wiatr dął bezlitośnie, bez żadnych względów dla kruchych, ludzkich istot. W czasie dzisiejszego obiadu hrabina uraczyła je opowieścią o dwóch strażnikach, których niespełna dwadzieścia dni temu porywista wichura zmiotła ze szczytu wieży i cisnęła o skały. Ponoć wśród służących krążyła już plotka, że ich duchy nadal pełnią służbę, a o północy odgrywają przerażającą pantomimę swojej śmierci, łącznie z rozpaczliwym czepianiem się kamiennych blanków i bezgłośnym krzykiem.
Jak na tak wiekowy zamek, legenda była dość świeża.
Dwa dni i nic. Oczywiście wszyscy zachowywali się nadzwyczaj uprzejmie, grzeczność wylewała się z nich galonami, średni syn hrabiego odegrał nawet przedstawienie w stylu „młody głupiec błagający o wybaczenie”, a koń, którego podarowano Daghenie, kosztował na oko ze sto orgów. Bojowy kaneya czystej krwi. Królewski dar.
Lecz ich misja nie posunęła się ani o krok. Czego właściwie Szczury od nich oczekiwały? Że będą za dnia udawać księżniczkę i jej tłumaczkę, a nocą w przebraniu skradać się ciemnymi korytarzami, by zdobyć tajne dokumenty straszliwego Bractwa Śmierci, które uwiło sobie gniazdo w domu hrabiego? Albo lepiej, ubrane w czarne jak noc stroje, z zamaskowanymi twarzami, będą wspinać się po zewnętrznych murach zamku, by uwiesiwszy się parapetu, podsłuchiwać mrocznych narad, w czasie których hrabia lub ktoś z jego rodziny wyjawia szczegóły przerażającego spisku, najlepiej takiego sięgającego samej stolicy, po czym zdrajcy wychodzą, zostawiając na stole pergaminy ze wszystkimi szczegółami zbrodniczego planu. A one wdzierają się oknem, zabierają dowody i umykają po linie uplecionej z podartych prześcieradeł, by przekazać dokumenty Besarze i ocalić życie samego Cesarza.
Uśmiechnęła się do tej wizji. Dobrej do sztuki wystawianej przez uliczną trupę teatralną. Która zresztą byłaby pewnie niezłym sukcesem. Bo ta, w której szpieg błąka się po zamku, nie bardzo wiedząc, co robić, po czym wyjeżdża z pustymi rękoma, raczej nie cieszyłaby się powodzeniem.
Różnica między życiem a teatrem jest taka, że życie jest albo sto razy nudniejsze, albo sto razy ciekawsze.
Miały za sobą dwa beznamiętne obiady, w czasie których gospodarze zachowywali się jak na stypie nielubianego krewnego. Przy czym hrabia zaczął traktować ją z wyniosłą pobłażliwością, skończyły się wzmianki o Meekhance czystej krwi i córce oficera. Najwyraźniej nie lubił, jak mu się odmawia, nawet jeśli chodzi tylko o szpiegowanie pracodawczyni. Z damy do towarzystwa spadła do rangi zwykłej służącej. Ale nie na wiele jej się to zdało, bo i tak nie uzyskała dzięki temu większej swobody ruchów ani nie udało jej się z nikim porozmawiać.