Выбрать главу

Bo choć w zamku oprócz rodziny Cywrasa-der-Malega znajdowało się jeszcze około dwudziestu zbrojnych – najczęściej ponurych typów o wyglądzie górskich zbójów – i służba, to wszyscy ignorowali ją w sposób doskonały. Mężczyźni i kobiety w szarych strojach kręcili się po labiryncie pomieszczeń, zajęci swoimi sprawami, a jeśli ją spotykali, kłaniali się uprzejmie, odpowiadali zdawkowo na zadane pytanie, po czym szli dalej. Do tego służby było zdumiewająco mało, Kailean oceniała, że w całym zamku mniej niż trzydzieści osób. Może i była to stara twierdza, lecz sądząc po liczbie pokoi, powinno się tu znajdować ze trzy razy więcej ludzi.

Oczywiście rację mogła mieć Besara, twierdząc, że hrabia, jak na arystokratę, jest po prostu biedny, lecz w takim razie można się było spodziewać, że służba na każdym kroku będzie stękać, kwękać i narzekać na nadmiar pracy, i że radośnie wyleje wszystkie żale przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nic bardziej mylnego. Gdy drugiego dnia pobytu Kailean zeszła do zamkowej kuchni, gdzie zgodnie z tradycją pokojowi, stajenni, kucharze i reszta spożywali późną kolację, powitała ją głucha cisza. Wszyscy jak jeden mąż przerwali rozmowy i wlepili wzrok w talerze. Wyszła po kwadransie wypełnionym odgłosami żucia podpłomyków i siorbania rzadkiej polewki.

Besara miała rację, miejscowi, nawet służba, nie lubili obcych.

Wychyliła się przez blanki i spojrzała w dół, prosto w trzystułokciową przepaść. To jedyne miejsce, gdzie mogła na chwilę zdjąć maskę, klapa wiodąca na spiralne schody otwierała się z tak przeraźliwym skrzypieniem, że nie było szansy, aby ktoś ją zaskoczył. A potrzebowała chwili bezpiecznej samotności.

Berdeth. Sięgnęła myślą do przyjaciela. Berdeth.

Poczuła go z taką intensywnością, jakby cały czas kręcił się wokół. A przecież odkąd wyruszyli ze Stepów, pojawiał się sporadycznie, ledwo na kilka chwil, najdłużej przy tej nieszczęsnej wieży. Nie wzywała go z byle powodu, bo zawsze wydawało jej się to czymś niestosownym. Został z nią, bo go o to poprosiła, był przyjacielem i towarzyszem, więc powinien mieć tyle samo swobody, co i ona. Poza tym i tak przez cały czas czuła go pod skórą, a to wystarczyło.

Gdy tylko pojawił się w pełni, wyłaniając z cieni, wyciągnęła dłoń i położyła ją na jego łbie. Lubił taki dotyk, a ona, gdy wtedy sięgała po własny talent, naprawdę czuła pod palcami jego ciało. Skórę, kości, przyniesiony nie wiadomo skąd brud. Świat duchów wcale nie był takim czystym miejscem, jak niektórzy sądzili.

Chodź, poprosiła. Chodź.

Połączyli się od razu, bez żadnych ceregieli. Westchnęła głęboko, nocne szarości nabrały kontrastów, zapachy aromatów, a dźwięki głębi. Od pewnego czasu wiedziała już, że w chwili połączenia ona sama się zmienia. Inaczej patrzy, inaczej mówi, inaczej się porusza. Ma nawet inną mimikę. Ktoś, kto jej nie znał zbyt dobrze, mógłby się nie zorientować od razu, ale młoda dziewczyna próbująca w chwili roztargnienia węszyć wokół siebie, w końcu zaczęłaby zwracać uwagę. Dlatego wolała być w takim momencie sama. Połączenie dusz nie polegało tylko na tym, że dostawała siłę, refleks i wytrzymałość Berdetha. Dawał jej też całą resztę.

– W chwili, gdy zacznę się drapać stopą za uchem, wychodzisz.

Powiedziała to na głos i niemal się roześmiała. To zawsze tak wyglądało, to uczucie euforii i nagłej siły, gdy wydawało się, że może rozbijać kamienne mury pięściami. Musiała wziąć kilka oddechów, by się uspokoić.

W międzyczasie Berdeth przekazał jej kilka obrazów – pełzający po skalnej ścianie widmowy stwór, prześwietlony światłem gwiazd, dwa świstaki w norze, kawałek wybielonego przez wodę kija, smuga cienia pęczniejąca na niebie, mrówki ogryzające do kości szkielet małego gryzonia. Dobór scen zapewne był zupełnie jasny dla ducha psa, dla niej stanowił tylko ciąg chaotycznych obrazków. Oprócz jednej: szeregu wozów wyciągniętych w długą kolumnę na górskiej drodze.

Wyruszyli. Verdanno wyruszyli.

A ona, zamiast być tam z nimi, bawiła się w Szczura.

Obnażyła zęby. W końcu stąd wyjadą, a ona każe Laskolnykowi się wypchać i pojedzie z karawanami. Koń pod siodłem, drżenie napinanej cięciwy, wiatr we włosach, to było to, do czego została stworzona. Nie kiecki, halki, fikuśne fryzury i odgrywanie przestraszonej panienki.

Klapa skrzypnęła, a dźwięk wbił się w jej uszy tysiącem zardzewiałych świdrów. Prawie zawarczała z irytacją.

Ale gdy odwracała się w stronę zejścia, znów była Inrą, lekko zagubioną dziewczyną daleko od domu.

W otworze ukazała się, oświetlona przez małą lampkę, twarz Laiwy-son-Baren. Piękna narzeczona Aeryha i przyszła pani na włościach założyła ciężki płaszcz z kapturem, podbity lisim futrem. Przez chwilę wyglądała na zaskoczoną tym, że szczyt wieży nie jest pusty, ale zaraz obdarzyła Kailean tym swoim rozbrajającym uśmiechem.

– Nie przeszkadzam?

Och, psiakrew, gdy arystokratka od dwudziestu pokoleń pyta dziewczynę z prowincji, czy nie przeszkadza, znaczy to zazwyczaj jedno.

– Nie. I tak miałam już schodzić. Zmarzłam.

– No tak, tutaj można zmarznąć. Sama dobrze o tym wiem.

Weszła na górę, w jednej ręce trzymając lampkę przykrytą szklanym kloszem, w drugiej wełniany pled, i nim Kailean zdążyła zaprotestować, narzuciła go jej na ramiona.

– Zaraz będzie cieplej.

Berdeth wycofał się pod tym dotykiem i pojawiła się Inra. I to ona dygnęła głęboko.

– Dziękuję, panienko.

Laiwa parsknęła kpiąco.

– O, teraz to panienko, a mój przyszły teść do tej pory robi się czerwony, gdy cię wspomina. Stepowa kocica, tak mówi, i wierz mi, to znaczy, że naprawdę poczuł się urażony, że zrobiłaś to, co zrobiłaś.

Kailean owinęła się szczelniej pledem.

– Albo że nie zrobiłam tego, czego nie zrobiłam.

Szlachcianka uniosła pięknie zarysowane brwi.

– Propozycja z tych, które uczciwa dziewczyna musi odrzucić? A stryjostwo wyglądają na tak dobrze dobraną parę.

Minęła dłuższa chwila, nim Kailean zrozumiała aluzję.

– Nie, to nie to... ja...

– Oj, wiem. – Laiwa zaśmiała się szczerze i szturchnęła ją w bok. – Tylko sobie żartuję. Stryj Cywras o niczym innym nie gada, tylko o Wozakach. Więc pewnie chciał, żebyś dla niego szpiegowała księżniczkę. Mam rację? Ma te wszystkie księgi, w których spisuje każdą chałupę i każdego człowieka na swoich włościach, i jakkolwiek by liczył, wychodzi mu, że Wozacy daliby radę nakryć wszystkie jego ziemie czapkami. Bo wiedzą, co to czapki, prawda?

Kailean pokiwała głową.

– Wiedzą – odpowiedziała poważnie i dopiero wtedy dotarło do niej, że to znów żart. – Zazwyczaj zakładają je koniom.

Nagrodą był szeroki, szczery uśmiech. Taki, który widać też w oczach.

– Och... Nie wiesz nawet dziewczyno, jak mi brakuje takiej rozmowy. Bez tytułów, liczenia się z każdym słowem i gestem, bez uważania na niuanse, zwłaszcza tam, gdzie żadnych nie ma. Po prostu stanąć przy kimś i pogadać.

– A żona hrabiego?

– Ze stryjenką Euherią-der-Maleg...? Interesujące. Druga żona w świecie, gdzie drugie żony mają tylko dotrzymywać towarzystwa w łożu, bo ani one, ani ich dzieci nie dziedziczą ziemi i tytułów? Ta sama, która wie, że w chwili, gdy wyjdę za jej pasierba, stanę wyżej w hierarchii? Może tego nie widać, ale jest młodsza od męża o ponad piętnaście lat, to znaczy, że pisany jest jej los wdowy z małym uposażeniem, żyjącej skromnie w jakimś domku w towarzystwie jednej służącej, bo na więcej nie będzie jej stać. No chyba że coś się stanie Aeryhowi...