Kailean widziała, co ich zatrzymało. Widmowe nici, macki cienia wyrastały z podłogi, jakby pod spodem czaiła się amorficzna bestia, która właśnie wyruszyła na żer. W kilka uderzeń serca poprzerastały ciała strażników, owijając się wzdłuż kości, aż przez chwilę ich szkielety wyglądały jak zbudowane z czarnego dymu, po czym ciemność wypełniła ich całkowicie. A potem ten, który się odezwał, ruszył powoli w stronę krawędzi.
Widziała wszystko dokładnie, widziała rozpaczliwą walkę na twarzy mężczyzny, usta otwarte do krzyku, który nie miał jak się wydostać, sztywny krok. I moment, w którym strażnik stanął na parapecie strzelniczym i znikł w dole. Walka drugiego z nich również skazana była na klęskę, bo Moc, z którą musiał się zmierzyć, była zbyt potężna.
Lecz nim zniknął w ciemności, strażnik odwrócił się i spojrzał na nią. Znów prosto w oczy.
Berdeth poruszył się w niej i zaskomlił łagodnie.
– Tak – wyszeptała spierzchniętymi nagle ustami. – Wiem.
Dobrzy ludzie tu umarli, zamordowani czarami, a ich duchy wracały na miejsce śmierci, by się skarżyć. Zabił ich ktoś, kogo znali na tyle, by go wpuścić na dach. A przecież Besara twierdziła, że w zamku nie ma żadnego czarodzieja, nikogo władającego Mocą. Co dziwiło tym bardziej, że nie były to czary byle wiejskiej wiedźmy. Bardzo trudno jest opętać człowieka w taki sposób, by zmusić go do samobójstwa, bo w takim przypadku i ciało, i dusza stają do walki i łatwiej kogoś zabić strumieniem magicznego ognia, niż zmusić, by rzucił się na miecz.
Wieża. Nie ta, na której szczycie teraz stała, lecz ta opuszczona, z kilkoma trupami w beczkach. Na myśl o tym, że ci mężczyźni schodzili na parter sztywnym krokiem, otwierając usta w bezdźwięcznym krzyku, po czym jeden po drugim zanurzali się w beczkach z wodą, a zabójca kilkoma uderzeniami młota dobijał im nad głowami wieka, ogarnęły ją mdłości. Bo potem co? Zwalniał czar? Żeby posłuchać, jak rozpaczliwie bębnią pięściami o klepki? Jak szarpią się w środku? Żeby pogapić się na taniec beczek kolebiących się na zalanej wodą posadzce, kiedy reszta nieszczęśników czeka na swoją kolej i patrzy, dalej nie mogąc się poruszyć?
Zaklęła. Tak plugawo, że nawet Kocimiętka by się zaczerwienił, i odwracając się na pięcie, walnęła pięścią w kamień. Pewnie tak właśnie było, w końcu morderca przyprowadził ostatniego z nich pod wieżę, każąc mu najpierw wyłupić sobie oczy. W tej chwili bardzo, ale to bardzo pragnęła trzymać szablę w dłoni i mieć przed sobą przeciwnika z krwi i kości. Uśmiechnęła się grymasem przypominającym ostrzegawcze warknięcie i delikatnie dotknęła obolałych kłykci. Chyba nie złamała sobie niczego, choć bolało jak cholera. To dobrze, ból pomagał opanować gniew i przypomnieć sobie nauki Besary. W tej robocie liczy się rozum. Patrzysz i myślisz, a dopiero potem działasz.
Zobaczyła duchy, bo była tym, kim była, i wybrała właśnie to miejsce na zjednoczenie się z Berdethem. Lecz pokazały jej nie tylko chwilę swojej śmierci, ujawniły też słabość wroga. Ktokolwiek to był, nie potrafił kontrolować obu mężczyzn jednocześnie. Najpierw opanował jednego, potem drugiego, do skoku z murów też zmusił ich pojedynczo. Wątpiła, że tylko się bawił. To nie była opuszczona wieża strażnicza, tylko zamek, w każdej chwili ktoś mógł nadejść, zabójca musiał się spieszyć. Strażnicy wyglądali też na lekko zaskoczonych wizytą i wyraźnie chcieli, żeby gość sobie poszedł. Czyli był to ktoś, kogo znali, a kogo jednocześnie nie powinno tu być.
Podstawowe pytanie brzmiało jednak, dlaczego to zrobił. Dlaczego ich zabił, dlaczego zależało mu na tym, by wieża stała pusta. Po tym „wypadku” hrabia zrezygnował z utrzymywania na niej wart.
Dwadzieścia dni temu. W górach już trwały mordy i zniknięcia, lecz to nie przypadek, że w zamku zabija się kogoś za pomocą czarów. Tylko po co? Kto korzysta z wieży nocą? I na widok kogo strażnicy zareagowaliby mieszaniną zdumienia i podszytej obawą niechęci? Czyje towarzystwo mogłoby wpędzić ich w kłopoty, a jednocześnie kogo nie mogliby po prostu skopać ze schodów?
Laiwa-son-Baren, złotowłosa ślicznotka o uśmiechu, który nakazywał ludziom obdarzać ją sympatią i zaufaniem.
Zobaczymy. Jak mówiła Besara – patrz, myśl i potwierdzaj swoje przypuszczenia.
Kailean miała zamiar rozejrzeć się po zamku nocą, korzystając z wyostrzonych przez psa zmysłów. Najpierw jednak musi porozmawiać z Dagheną. Zostało im zbyt mało czasu, by zdać się na szczęśliwy traf, i jeśli chciały cokolwiek osiągnąć, muszą zacząć działać. Laskolnyk powiedział – strzała na wietrze, a strzała wypuszczona na wiatr ma zmusić przeciwnika do działania, do ruchu, do popełnienia błędu.
Niech więc tak będzie.
* * *
Zaburczało jej w brzuchu tak głośno, że Nee’wa parsknęła krótkim, nerwowym śmiechem.
„Bezdenny worek” – jej dłonie zatańczyły w anaho’la, a Key’la zrobiła zeza i pokazała siostrze język.
Od czasu wydarzeń w lesie, ledwo kilka dni temu, coś się między nimi zmieniło. Nee’wa przestała być taka nerwowa, przestała też patrzeć na nią gniewnie i powarkiwać. Nie próbowała rozmawiać na temat tego, co tam zaszło, nie przeprosiła jej też za bolesne słowa, które pchnęły wtedy Key’lę do ucieczki między drzewa. Ale słowa nie zawsze są potrzebne, czasem wystarczy spojrzenie, uśmiech, gest. W ciągu tych kilku przerażających chwil, gdy leżały na ziemi przekonane, że umrą, a potem to inni umierali wokół, coś w Drugiej pękło.
Zmieniła się, jakby wyciszyła i spokorniała. Bez żadnego przypominania wykonywała wszelkie obowiązki, a każdą wolną chwilę spędzała na ćwiczeniach z bronią. Kavayo może i nie był dla dziewczyn, ale łuk, włócznia czy lekka szabla owszem. I o ile bracia często nabijali się z Pierwszej, która lepiej radziła sobie z chochlą i igłą niż z łukiem, o tyle nawet bliźniacy milczeli, obserwując, jak Nee’wa ćwiczy włócznią walkę z cieniami albo roznosi na strzępy kolejną belę słomy.
Key’la czasem wolałaby siostrę sprzed zmiany.
Ona sama była za mała do wojennego łuku, ten, którego używała, nadawał się tylko do polowania na przepiórki, ale z kijem udającym krótką włócznię radziła już sobie nie najgorzej. Obserwując jednak średnią siostrę, wiedziała, że wiele jeszcze musi się nauczyć, choć przez ostatnie dni nie miała czasu na ćwiczenia.
Bo w końcu naprawdę wyruszyli w drogę i choć te przerażające góry nadal ich otaczały, to przynajmniej wędrowali, a każdy dzień przybliżał chwilę, gdy dotrą do domu. I na jakiś czas znów byli normalną rodziną, Nee’wa nie znikała już na całe noce, a bracia wrócili do wozów. Zresztą co tu się dziwić, ktoś w końcu musiał powozić. W wędrówkę zabrali sześć pojazdów: kuchenny, dwa sypialne, dwa z zapasami i ostatni, wiozący przenośną kuźnię i wszelkie potrzebne w niej narzędzia. Jednym kierował ojciec, drugim na zmianę Ana’we z Nee’wą, o pozostałe cztery musieli zatroszczyć się Ruk’hert, Det’mon, Eso’bar i Mer’danar, którzy przypomnieli sobie o domu. Przynajmniej gdy po zapadnięciu zmroku siadali do kolacji, przy stole znów było ciasno.
Tylko Pierwszy i bliźniacy prawie nie pokazywali się, chyba żeby wpaść na krótki posiłek i pochwalić się nowymi kolczugami, których w ogóle nie zdejmowali, głupie matołki. Cała trójka miała walczyć na rydwanach, Der’eko jako Kanewey Trzeciej Fali Obozu New’harr, Fen i Den jako woźnica i łucznik.