Przez większość drogi bliźniacy narzekali, że brat wymaga od nich dwa razy więcej niż od innych załóg, każe jeździć szybciej, strzelać celniej i ostrzej robić zwroty, milkli tylko wtedy, gdy ojciec proponował im miejsce w załodze wozu bojowego albo pieszym oddziale. Z jakichś niezrozumiałych dla niej powodów wszyscy chłopcy uważali, że walka na rydwanie jest zaszczytniejsza. Ich głupota była czasem porażająca.
Jej brzuch znów wydał z siebie ponure burczenie, a Nee’wa zaśmiała się na cały głos i rzuciła jej kawałek podpłomyka, wydobyty nie wiadomo skąd. Podziękowała za podarek skinieniem głowy i odłożyła go na bok.
– Później zjem – mruknęła. – Teraz mam brudne ręce.
– Dobrze, tylko najpierw przynieś mi kawałek sera, zrobię sobie zatyczki do uszu.
„Zjedź na bok” – łagodnym gestem poprosiła siostrę, żeby się odczepiła.
– Dobrze, ale musisz pamiętać, że jak spadnie na nas lawina, to będzie twoja sprawka.
Key’la uśmiechnęła się i przeplotła ostatnią gałązkę przez wiklinowy płotek. Codziennie po zatrzymaniu karawany robiły z miękkich gałązek osłony, które miały wieńczyć wozy bojowe. Verdanno też potrafili się uczyć na swoich błędach i tym razem koczownikom nie będzie tak łatwo zarzucić na burty haki i rozerwać ich linię kilkoma końmi. Płotki, które przygotowywały, były mocno przeplecione na dole, a górą rozszerzały się w gęstwinę pionowych witek. Hak, nie znajdując punktu zaczepienia, co najwyżej wyrwie z nich kilka gałązek, a konstrukcję łatwo będzie naprawić. No i załoga wozu bojowego zadba już o to, by atakujący nie miał szansy ponowić rzutu.
To była jedna z niespodzianek, które szykowali na nadchodzącą wojnę.
Wozy zatrzymały się na czas niezbędny, by przygotować kolejny fragment drogi pod koła. Jak na góry, które powinny składać się z twardej skały i kamieni, było tu stanowczo za dużo ziemi, błota i wody. Na dodatek zatrzymywanie się po drodze stanowiło pewien problem. Do tej pory każdy postój zamieniał karawanę w obóz, a przestrzeń otoczona murem wozów od razu stawała się oswojona i bezpieczna. Teraz cały obóz New’harr tkwił rozciągnięty wielomilowym wężem, a obcy, wrogi teren zaczynał się zaraz za drzwiami wozu. Nawet w Lithrew rodzinne wozy tworzyły okrąg wyznaczający bezpieczną przestrzeń. Tutaj było inaczej. I to pomimo tego, że z obu stron chroniła ich linia wartowników, którzy palili ogniska i bez przerwy się okrzykiwali. Nee’wa skończyła pracę i przeciągnęła się.
– Uuuuch. Jeszcze trochę tych gałązek, a sama zmienię się w brzozę i wypuszczę listki. Za chwilę Pierwsza zawoła nas na kolację, więc idź umyć ręce i szykuj się. Dobrze dziś pracowałaś.
No i właśnie o to chodziło. Nee’wa, która ją chwali, Nee’wa, która pozwala zużywać cenną wodę na mycie, Nee’wa, która potrafi czasem ugryźć się w język. Zupełnie jakby ktoś podmienił jej siostrę.
Key’la wymknęła się z wozu w ciemność. Koniom ściągnięto chomąta, wyczesano je i oczywiście nakarmiono i napojono. Rzecz jasna ludzie nie siadali do kolacji, nim nie zadbano o zwierzęta. Stały teraz przywiązane do dyszli, ich szerokie grzbiety okrywały wełniane pledy, a z pysków unosiły się obłoczki pary. Noce w górach były naprawdę zimne.
Podeszła do ostatniego wozu należącego do jej rodziny, załadowanego po dach żelazem, węglem drzewnym, narzędziami kowalskimi i kilkoma surowymi bryłami żelaza. To był wóz, którego z pewnością nikt nie będzie rozładowywał w czasie drogi, nie było czasu na montowanie i uruchamianie kuźni. A siedzący na koźle Mer’danar też nie miał powodów, by sprawdzać jego zawartość.
Otworzyła tylne drzwi, weszła do środka i przykucnęła, wyciągając przed siebie rękę. Wewnątrz było ciemno, słaby blask okolicznych ognisk nieśmiało wpadał w szczelinę nad drzwiami i przez małe okienko, oczy potrzebowały sporo czasu, by odróżnić od siebie plamy czerni. Jedna z nich poruszyła się i dotknęła dłoni dziewczynki.
Key’la usłyszała węszenie.
Znalazła go na wozie, z którego wzięła wcześniej zostawiony w lesie pled. Chyba tylko sama Pani Stepów wiedziała, jak udało mu się tam dostać. To było w dzień, w którym wyruszali w drogę, być może wykorzystał zamieszanie towarzyszące zwijaniu obozu.
– Mam coś dla ciebie. – Podała mu kawałek podpłomyka. – Po kolacji przyniosę więcej.
Nie wiedziała, czy zrozumiał, ale to w gruncie rzeczy nie miało znaczenia. Od chwili, gdy go znalazła, owiniętego w podarowany pled i drżącego z gorączki, nie wydał z siebie najmniejszego dźwięku. Ani razu. Był taki, jakim zobaczyła go w snach: chudy niczym szkielet obciągnięty skórą, z mięśniami, których każde włókno odznaczało się niczym wyrzeźbione w kamieniu, ze strzechą ciemnych włosów i jasnoniebieskimi oczami. I z twarzą nieruchomą jak maska pośmiertna. Nigdy się nie uśmiechał, nie krzywił, nie marszczył czoła. Zupełnie jakby nie wiedział, co to mimika.
Jadł w dziwny sposób, nie odgryzał kęsów, tylko łamał przyniesione jedzenie na małe kawałki i wkładał pojedynczo do ust. Pił dużo wody. Pozwolił jej się obejrzeć dopiero po dwóch dniach wędrówki, i to tylko dlatego, że był zbyt słaby, żeby zaprotestować. Na plecach miał długą ranę, zaczynającą się od lewej łopatki i kończącą na wysokości pośladka. Rozcięcie jątrzyło się nieładnie, stąd gorączka. Tego samego dnia wieczorem przyniosła do wozu trochę maści, której używano na źle gojące się rany koni, i najpierw obmyła skaleczenie, a potem je dokładnie nasmarowała. Wiedziała, że lek musi go okropnie szczypać, on jednak nie wydał z siebie najmniejszego dźwięku.
Następnego wieczoru powitał ją intensywnym, wręcz natarczywym spojrzeniem, patrzył nieruchomo, niemal nie mrugając, a potem ruchem tak szybkim, że prawie niezauważalnym, złapał ją za przegub. Powoli zbliżył rękę do swojej twarzy, powąchał, dotknął językiem. Wtedy po raz pierwszy zobaczyła wyraźnie jego lewą dłoń. Nosił na niej misterną konstrukqę z dziesiątków drutów, łączących opinającą nadgarstek bransoletę z kilkoma pierścieniami założonymi między stawami. Czubki palców wieńczyły nakładki w kształcie ptasich szponów. Bransoleta, pierścienie i pazury wyglądały na stalowe, a łączące je druty na miedziane albo złote. Druty biegły wierzchem dłoni tak, że mógł ją swobodnie zaciskać i otwierać.
Miała wrażenie, że starał się być delikatny, lecz gdyby wtedy mocniej zacisnął dłoń, pewnie złamałby jej przedramię. Dobrze, że nosiła długie rękawy, inaczej nigdy nie wytłumaczyłaby się z sińców.
Nie był nagi, choć przepaskę na biodrach i dwa skrzyżowane na piersi i plecach pasy nie sposób nazwać ubiorem. Dziwny, bardzo dziwny strój jak na kogoś spotkanego w górach.
I nie miał żadnej długiej broni, choć w jej wspomnieniach odcisnął się dokładnie obraz szarego ostrza tańczącego wokół mężczyzn, którzy chcieli je skrzywdzić. Może zgubił.
Chłopak wziął od niej placek, zaczął łamać i jeść. Czuła jego spojrzenie.
– Jutro ruszamy dalej – zaczęła. – Mówiłam ci już, że chcemy opuścić te góry, więc jeśli ty też tego chcesz, możesz jechać z nami. Ja i Nee’wa mamy dług, a to znaczy, że cały ród ma dług. A jeśli chcesz tylko odpocząć i potem wrócić do domu, to też możesz, musisz jedynie wiedzieć, że już odjeżdżamy.
Wyciągnęła dłoń.
– Tylko niczego nie zniszcz, dobrze?
Nie odpowiedział, jak zwykle.
– Przyjdę jeszcze przed snem, przyniosę ci jedzenie i wodę. Czekaj.
Wsunął się głębiej w ciemność, nakrył pledem.
Key’la westchnęła ciężko. Byłoby znacznie łatwiej, gdyby w jego spojrzeniu pojawiały się jakiekolwiek emocje. Coś, co sugerowałoby, że rozumie nawet nie tyle jej język, ile choćby intencje. Na razie miała wrażenie, że mówi do dzikiego zwierzęcia.