Выбрать главу

Niektóre długi trudno się spłaca.

Rozdział 7

Hewen miało swój klimat. Nawet sympatyczny, jeśli ktoś lubił skałę, kamienie i wicher, wiejący z boku z taką prędkością że człowiek musiał się mocno pochylać, by nie zostać przewróconym. I tak szli, podparci z jednej strony powietrzem, przewiewani na wylot lodowatymi podmuchami, bo nawet płaszcze na niewiele się tu przydawały.

Kenneth zaklął i zabalansował rękoma, gdy wiatr nagle ucichł, pozbawiając go równowagi. Oczywiście wicher zrobił to tylko po to, by po chwili dmuchnąć z podwójną siłą.

Czoło kolumny zostało za nimi, na skraju lasu, a on prowadził połowę kompanii na zwiad, bo mapa nie była aż tak dokładna, by na jej podstawie dało się ustalić położenie szczeliny, której szukali. Na pergaminie oznaczono po prostu drogę z adnotacją „na lewo od szczytu grani”. Tylko ile na lewo? Sto jardów, dwieście, pięćset? Tym, którzy znaleźli drogę przez Olekady, widać ani w głowie postało, że będzie nią podążać kilkadziesiąt tysięcy wozów, które muszą mieć z góry przetarty i dokładnie wytyczony szlak. Tym bardziej że na tej grani brakowało miejsca na swobodne manewrowanie wozami.

Bo Hewen można było nazwać granią, choć szeroką, skalistą i wietrzną. Gdy oglądali mapy, obok nazwy widniało kilka zamazanych znaków; Kenneth był gotów postawić roczny żołd, że ktoś napisał tam „cholerne, chędożone Hewen” albo „niech szlag trafi całe to Hewen”. Już trzymając mapę pierwszy raz w ręku, powinien nabrać podejrzeń. Na dodatek w przeciwieństwie do większości łagodnych grani, na tej nie rosło nic, nawet górskie mchy, które też przegrały z piekielnym wiatrem, zdmuchującym ze skały najmniejszy nawet fragment gleby. Za to cały teren był upstrzony kamiennymi odłamkami, od takich wielkości ludzkiej głowy, aż do głazów, których kilku mężczyzn nie objęłoby rękoma. Kenneth widywał podobne okolice na północy Belenden, miejsca, które prastare lodowce wygładziły brzuchami, zostawiając po sobie tysiące kamieni.

Kilka mil przed nimi wznosiła się skalna ściana, kryjąca resztę drogi, a jej szczyt nigdy nie zdejmował śnieżnej czapy. Oficer rozejrzał się. Hewen z jednej strony zamykał dziki las, z drugiej skalna ściana. Ktokolwiek przychodził tu dobrowolnie, był szaleńcem albo desperatem.

Takie rozmyślania może i nie miały większego znaczenia, ale przynajmniej odwracały uwagę od wiatru. Porucznik wykorzystał chwilę, gdy wichura nieco przycichła, i ponownie rozejrzał się. Zgodnie z dokumentami okolica była mało zaludniona, lodowate wichry i trudno dostępny teren nie sprzyjały osadnictwu. Co nie znaczyło, że w ogóle nie ma tu ludzi. Hen, daleko, na drugim krańcu lesistej doliny, wznosił się w górę słup siwego dymu. Myśliwi, bandyci, kłusownicy? Nie miało to znaczenia. Jeśli zauważą karawanę, a zauważą na pewno, i tak nie ośmielą się podejść.

Dopiero po przejściu przez skalną szczelinę, która miała się znajdować w ścianie przed nimi, powinni znaleźć się na terenie, który oznaczono jako niezamieszkany. Czyli nie było tam osad, w których poborcy podatkowi ośmieliliby się zjawić nawet w eskorcie wojska.

Przygotowanie tu drogi dla wozów będzie wymagało sporo zachodu. Jeszcze kilka dni temu Kenneth oceniłby czas potrzebny na taką robotę na dobry miesiąc, ale teraz? Ciągle musiał pamiętać, że za nim jedzie nie tylko ileś tam tysięcy wozów, ale też dziesiątki tysięcy rąk do pracy. I dziesiątki tysięcy końskich grzbietów, gotowych dźwigać, przesuwać i usuwać wszelkie przeszkody na drodze. Widział to, gdy przygotowywano podjazd w żlebie, w którym omal nie stracili prowadzącego wozu. W kwadrans żleb zaroił się od ludzi. Z boku pogłębiono koryto strumienia, by skierować wody w jedno miejsce, zasypano kałuże i szczeliny kamieniami, po czym ułożono tysiące belek i desek, po których miały wjechać wozy. Wszystko w mniej niż ćwierć dnia.

Jednak ta armia budowniczych prawdziwą siłę pokazała dopiero później, gdy tego samego dnia zaczęto karczować szeroką na trzydzieści stóp i długą na milę przesiekę przez las. Kilka tysięcy ludzi ustawiło się wzdłuż trasy, na dany znak kilka tysięcy toporów jednocześnie uniosło się i zaczęło rąbać. Pierwsze drzewa padły po kwadransie, i po wstępnym ociosaniu zostały natychmiast odciągnięte na bok, a w tym czasie już następne chwiały się i kładły. Gdy któryś z rębaczy się zmęczył, natychmiast zastępował go inny; łoskot siekier i toporów nie cichł nawet na mgnienie oka. Przez cały dzień las jęczał i płakał odgłosami walących się sosnowych pni, karczowano drzewa do samej ziemi, wyrywając korzenie siłą poczwórnych zaprzęgów, dziury natychmiast zasypywano i ubijano. Nocą ustawiono tysiące lamp, a Verdanno nie zwolnili nawet na chwilę.

Z góry musiało to wyglądać jak praca oszalałej armii mrówek wycinających sobie drogę przez pas traw. Dlatego też teraz porucznik dawał Wozakom jeden, góra dwa dni na oczyszczenie drogi przez Hewen. Tylko najpierw kompania musiała znaleźć i oznaczyć przejście prowadzące na drugą stronę góry, która zagradzała im drogę. Poza tym, jak stwierdził And’ewers, kolumna zbyt się rozciągnęła, na niektórych odcinkach wozy traciły ze sobą kontakt, a tego chcieli uniknąć. Wozacy zamierzali wykorzystać postój, bv podciągnąć tyły.

Tyły... Kenneth wyszczerzył się kwaśno.

Tyły wciąż tkwiły w dolinie Amersen. Gdy usiłował sobie to wyobrazić, ogarniało go ponure rozbawienie, dopiero teraz uwidaczniało się, jak bardzo szalone było to, co Verdanno zamierzali zrobić. Mieli za sobą ponad dwadzieścia pięć mil drogi, a mimo że niemal każdy jard szlaku został zapchany ciężkimi wozami, to łącznie dolinę opuściło ich dopiero ze cztery tysiące. Jedna dziesiąta. A jeszcze nie wprowadzono na trasę luzaków. Kolumna Verdanno przypominała wątłą mackę wypuszczoną przez fantastyczne morskie stworzenie. Kenneth miał pewność, że gdy już jakimś cudem doprowadzą pierwsze wozy na wyżynę, to i tak trzy czwarte verdańskich pojazdów nie opuści jeszcze okolic Kehlorenu.

Szaleństwo. Niemal cudowne w swoim rozmachu.

A on i jego kompania są tego szaleństwa częścią.

I co najgorsze, zgadzają się z argumentami Hasa i innych, że Verdanno muszą przebić się przez Olekady jak najszybciej, bo wkrótce na Wielkich Stepach pojawi się wiosenna trawa w takich ilościach, że zimujące zazwyczaj nad morzem se-kohlandzkie plemiona ruszą w doroczną wędrówkę na północ. Wyżyna Lytherańska pozostawała przez zimę niemal niezamieszkana, plątały się po niej jakieś małe grupki wyrzutków, które z różnych powodów nie powędrowały w cieplejsze rejony Stepów. W czasach swojej świetności Verdanno spędzali zimy w obozach chronionych przed lodowatymi północnymi wichrami ścianą wozów, a i tak trzymali się raczej południowego krańca wyżyny. Ale wiosna, lato i jesień wynagradzały im srogie zimy, dając obfitość traw i wszelkiej paszy dla zwierząt.

Gdy więc zazielenią się Stepy, pojawią się tam plemiona Se-kohlandczyków, zwłaszcza podległe Amanewe Czerwonemu i Kyh Danu Kredo, bo tych dwóch Synów Wojny podzieliło między siebie tereny wydarte Verdanno. Podobno ciągle trwały między nimi przepychanki o te ziemie. Dla Wozaków była to dobra wieść, dawała szansę wykorzystania niesnasek między dowódcami Yawenyra i rozgromienia ich jednego po drugim. Pod warunkiem że zdążą dotrzeć na miejsce przed koczownikami.

Plan był ambitny i straceńczy. Bo jeśli się nie powiedzie, Verdanno, mając za plecami ścianę Olekadów, nie będą mieli się gdzie wycofać.

Szaleństwo podszyte obłędem ze szczyptą desperacji. A mimo to, przechadzając się między wozami, słuchając spokojnych rozmów w dziwnym, pełnym gestów języku, Kenneth nie znajdował w tych ludziach strachu ani – co byłoby równie zrozumiałe, zważywszy na wiek wielu wojowników – głupiej, szczeniackiej brawury. Szli na wojnę, właściwie już na niej byli, ta droga, to przedzieranie się przez lasy i góry, była ich pierwszą bitwą, pierwszym sprawdzianem determinacji i odwagi, i akceptowali wszystko, co wojna ze sobą niosła. No cóż, w końcu mieli się bić o swój dom.