Wychodziło na to, że im po cichu kibicował.
Idący przed nim Fenlo Nur uniósł nagle dłoń z rozpostartymi palcami. Kompania natychmiast rozpadła się na grupki, żołnierze poszukali osłon za głazami, pilnując nawzajem swoich pleców. Wszyscy już trzymali w rękach broń.
Nur nawet nie drgnął, przez dłuższą chwilę tkwił w miejscu jak posąg, po czym obejrzał się na porucznika. Wskazał nieco w lewo, zacisnął pięść, poruszył poziomo. Kenneth skinął głową i kilkoma gestami wydał rozkazy reszcie, Trzecia osłania Piątą, Ósma i Pierwsza za nimi.
Piąta dziesiątka już parła naprzód i trzeba było przyznać, że ci strażnicy znali się na robocie. Poruszali się po dwóch, trzech, przeskakując od głazu do głazu, kryli się sprawnie, nie tracąc się nawzajem z oczu. Trafili mu się nieźli żołnierze.
Trupa znaleźli jakieś sto kroków dalej.
Leżał tuż przy wielkim głazie, na boku, z prawą ręką schowaną pod ciałem, nogami rozrzuconymi na boki i głową odchyloną w tył. Ustalenie przyczyny śmierci nie wymagało specjalnych umiejętności, wystarczył rzut oka na zmiażdżoną czaszkę, której część twarzowa wyglądała jak po ciosie bojowym młotem.
Ciało było całkowicie zmumifikowane, jakby spędziło na tej grani dziesiątki lat. Płócienne portki powiewały wokół obciągniętych skórą piszczeli, a rozchylony barani kubrak odsłaniał potrzaskaną klatkę żeber. Wysuszona skóra na tym, co zostało z twarzy, ściągnęła się, groteskowo wyginając połamaną żuchwę. Perły zębów rozsypały się wokół czerepu.
Porucznik rejestrował to wszystko, rozstawiając jednocześnie ludzi wokół. Właściwie nie było potrzeby zabezpieczania, ale to pozwoli tropicielom dokładniej obejrzeć okolicę. Nawet jeśli trup leżał tu od ostatniej wojny, mieli obowiązek to sprawdzić.
Azger Laweghz i Nur odłożyli broń, zaczęli obchodzić ciało. Kenneth był ciekaw, co spodziewają się znaleźć w terenie, gdzie jest tylko goła skała i polodowcowe głazy, nie mówiąc już o tym, że sądząc po stanie ciała, zabójca pewnie zdążył dochować się prawnuków i umrzeć. Ale się nie wtrącał, okoliczne kamienie, niektóre wyższe od rosłego mężczyzny, dość dobrze osłaniały od wiatru, więc ludzie mogli trochę odpocząć. Poza tym, obserwując Wilka i innych zwiadowców, przekonał się, że niemal zawsze zaczynają od zbadania okolicy, zanim ruszą ciało. Kiedyś uznał, że dopóki oni nie będą mu się wtrącać w dowodzenie, on pozwoli im łazić dookoła każdego trupa, ile będą chcieli.
Nagle Fenlo pochylił się, dotknął ziemi, przywołał starszego tropiciela, wymienili kilka mruknięć i rozeszli się na dwie strony. Krążyli wokół, wpatrując się w skałę, oglądając kamienie i po spirali zbliżając do ciała. Wreszcie Azger bezceremonialnie odsunął je do głazu, rozchylił martwemu szerzej kubrak, podciągnął nogawki portek. Bez słowa wskazał Nurowi zgruchotane kości nóg. Podoficer tylko pokiwał głową, sam dotknął miejsca, gdzie leżał trup. W płytkim zagłębieniu czerniały resztki krwi.
Starszy z tropicieli podniósł się z klęczek i podszedł do oficera.
– Kiepsko, panie poruczniku.
– To sam widzę, Azger. Dużo to on nam nie opowie.
– Opowie tyle, ile może, panie poruczniku.
– Nie popisuj się. Jak długo według was tu leży?
– Jakieś dwa, może trzy miesiące.
Kenneth uniósł brwi.
– Tylko tyle?
– Tylko tyle. Tu rzadko pada, ale gdyby leżał dłużej, deszcze wymyłyby spod niego krew. Zresztą w takim miejscu to wystarczy. Zimą jest tu cały czas sucho, bo ten przeklęty wicher zdmuchuje każdy płatek śniegu, jest też zimno, więc ciało się nie rozkłada. – Tropiciel podrapał się po siwej brodzie. – U mnie w Grew suszyliśmy w takiej okolicy mięso. Wystarczyło kilka dni i...
– Dzięki, Azger, przez ciebie przez następne dziesięć dni nawet nie spojrzę na suszoną wołowinę. Dlaczego nie ruszyły go zwierzęta?
– Tu nie ma zwierząt. Na tych skałach nic nie rośnie, żaden lis czy wilk nie będzie tu szukał ofiary. Ptaki też rzadko przylatują. Poza tym... zwierzęta unikają trupów, od których czuć Moc – Azger mówił spokojnym głosem, ale oczy od czasu do czasu strzelały mu na boki. Tam, gdzie zabijano ludzi za pomocą magii, należało zachować ostrożność.
Kenneth zerknął nad jego ramieniem na Fenlo Nura. Ten nadal klęczał przy trupie, oglądając uważnie jego ręce, nogi, brzuch. Mimo dość obcesowych czynności, dłonie młodszego dziesiętnika poruszały się z zaskakującą delikatnością.
– No to doszliśmy do sedna, strażniku. – Porucznik spojrzał na starszego tropiciela. – Jak zginął?
– Spadł.
To proste stwierdzenie niosło ze sobą tyle implikacji, że głupotą byłoby od razu wyciągać z niego jakieś wnioski. Spadł. I tyle. To przynajmniej wyjaśniało, dlaczego tropiciele byli przekonani, że chodzi o czary.
– Jesteś pewien? Ktoś mógł go zabić i podrzucić tu ciało.
– Mógł – zgodził się bez oporu Azger. – Co prawda nie widzę sensu w taskaniu tu trupa, i to na własnych plecach, bo jeszcze trzy dni temu nie było ani mostu, ani przesieki, więc koniem zabójca pewnie by nie dojechał. Mógł też go tu zagnać, zatłuc na miejscu i zostawić. Ale znam ciekawsze sposoby na pozbycie się ciała.
– Ofiara kłótni między kłusownikami? Bandytami? Przechodzili tędy, porżnęli się, zostawili trupa i poszli dalej?
– Możliwe. – Najwyraźniej strażnik postanowił we wszystkim zgadzać się z dowódcą. – Ale jego kubrak jest trochę wart, buty też. Nie znam zbójów, którzy by zostawili coś takiego. Poza tym on trafił tu w samym środku zimy. Zły czas dla kłusowników, a i zbóje raczej zimują po odległych wioskach, niż włóczą się po tej pięknej grani.
Kenneth pokiwał głową. Logika Azgera była nie do podważenia.
– A skąd wniosek, że spadł?
– Ma strzaskaną twarz, połamane żebra, zmiażdżone kolana i golenie oraz połamane prawe przedramię. Widziałem już kilku ludzi, którzy mieli pecha runąć w przepaść i uderzyli o ziemię, nie obijając się wcześniej o ścianę. Mieli podobne obrażenia. On spadał twarzą w dół z wysokości co najmniej trzystu stóp, a może i więcej, w ostatniej chwili osłonił twarz prawym ramieniem. Uderzył w ten głaz, pod którym go znaleźliśmy, i to z taką siłą, że krew prysnęła na kilkanaście stóp wokół. Znaleźliśmy ślady. Potem zsunął się w dół, albo zwiał go wiatr, i tak czekał, aż tu przyjdziemy.
Fenlo Nur podszedł do nich powoli. W ręku trzymał kawałek rzemyka.
– Coś jeszcze chcesz dodać do tego, co powiedział Azger, młodszy dziesiętniku?
– Nie, panie poruczniku. Słyszałem, co mówił, i wszystko się zgadza.
Kenneth popatrzył na ciało.
– Więc ktoś uniósł tego nieszczęśnika kilkaset stóp w górę i upuścił? Czarami? Albo otworzył magiczny portal i go z niego wypchnął?
– Strasznie skomplikowany sposób na zabicie człowieka, panie poruczniku.
– Wiem, Azger, wiem. I kosztowny. Takie czary to nie podpalenie komuś włosów czy wywołanie biegunki. Byle wiejski czarodziej tego nie zrobi. No i dlaczego ktokolwiek miałby się posuwać do czegoś takiego?
– Może dlatego. – Dowodzący piątą dziesiątką podał mu rzemyk.
Kenneth obejrzał go, nic niezwykłego, kawałek skórzanej linki używanej do sznurowania kaftana.