– Czego właściwie chcesz?
– Czego się dowiedziałeś. – Porucznik wskazał na ciało.
– Niewiele. – Pomarszczona twarz skrzywiła się w dziwnym grymasie, a gest, z jakim Has owinął się w swoją szatę, sprawił, że kościane fetysze zagrzechotały gwałtownie. – On głodował tak bardzo, że prawie z tego głodu oszalał. Tuż przed śmiercią zjadł mały kawałek psiego mięsa. Całymi dniami nie widział słońca, choć nie błądził w ciemnościach. Przez większość czasu było mu gorąco, więc pił wodę, a woda miała dużo siarki i musiała śmierdzieć gnijącymi jajami, czuć to w jego włosach i paznokciach. Pod paznokciami i w zakamarkach ubrania ma czarny pył. I gdziekolwiek był, walczył i zabijał, czuć od niego odór śmierci.
Kenneth pierwszy raz widział go tak poruszonego. Znikł gdzieś złośliwy, ironiczny staruch, a – co porucznik odkrył, czując, jak jeżą mu się włosy i w ustach zbiera ślina – pojawił się potężny plemienny szaman, zbierający właśnie Moc.
– Co się dzieje?
Mrowienie zmalało.
– Nic... nic. – Czarownik pokręcił głową. – Stare legendy i bajki. Nie wiem, gdzie przebywał ani jak się stamtąd wydostał, ale gdyby tego nie zrobił, i tak w ciągu kilku dni umarłby z wycieńczenia. Zadowolony? Zresztą – uśmiechnął się złośliwie – na temat tego trupa nie ze mną powinieneś rozmawiać.
Kenneth przełknął odruchowe „a z kim?”, bo miał cholerną pewność, że w zamian usłyszy tylko jakąś irytującą złośliwość.
– To wszystko?
– Właściwie tak. Jeszcze jedno, on... – starzec niespodziewanie zmiękł – nie poddał się rozpaczy, nie płakał i nie błagał Losu o życie. Był dzielnym człowiekiem.
– Dobrze. Dacie radę odesłać go pod twierdzę? I czy znajdzie się u was jakieś pióro i kawałek papieru? Powinienem napisać raport i wysłać razem z ciałem.
– Jesteśmy ludźmi cywilizowanymi. Znajdzie się nawet atrament. A o niego się nie martw, nosze, czterech biegaczy, kilka zmian, za dwa dni będzie w domu.
– Dobrze. Więc chodź ze mną, obejrzysz tę szczelinę.
– Już ją znaleźliście?
– Jeszcze nie, ale ja umiem czytać mapę.
* * *
Szczelina jak szczelina. Skalna ściana, o którą opierała się grań, miała w tym miejscu pewnie z pół mili wysokości, ale środkiem góry biegło pęknięcie. Zupełnie jakby olbrzym próbował na niej jakość swojego topora. Dobrze ukryte pęknięcie gubiło się w skalnych załomach i nierównościach i trzeba było sporo szczęścia, żeby je w ogóle znaleźć. Albo mieć mapę.
Kenneth badał przejście w towarzystwie Hasa i And’ewersa. Za nimi na całej grani wrzała praca. Wyznaczono trasę, tym razem szeroką na co najmniej cztery wozy, usuwano kamienie i głazy, zasypywano pęknięcia w podłożu.
Potężny przywódca karawany bez wahania wszedł w głąb szczeliny. Rozłożył ramiona, opierając dłonie o skałę.
– Wąsko.
– Mówiłem. – Kenneth zadarł głowę, bruzda rozszerzała się ku górze, na wysokości jakichś dwudziestu stóp miała już dwa razy większą szerokość. – Gdyby wasze wozy potrafiły latać, moglibyście przefrunąć górą. A tak pozostaje kucie. Ta skała jest dość miękka, za dziesięć dni będziecie po drugiej stronie.
Has wydał z siebie dziwny odgłos, na poły prychnięcie, na poły chichot.
– Latać, powiadasz. No, poruczniku, trzeba ci przyznać, że masz tęgi łeb. I jeśli chcesz, zobaczysz latające wozy.
I Kenneth zobaczył.
Najpierw Wozacy oczyścili dno przejścia, usuwając skalny gruz. W międzyczasie robili ramy z drewnianych pni, dwa słupy pionowo, jeden łączący je na szczycie i dwa krzyżujące się pośrodku. Zaczęli je montować od drugiego krańca przejścia. Stawiali taką ramę między ścianami i przykrywali deskami, tworząc wysoki na dziesięć stóp pomost. W niektórych miejscach zadowalali się tylko położeniem poziomej belki wspartej między skałami, w innych układali kilka ram tuż obok siebie, by zwiększyć ich wytrzymałość. Zostawiali tu małą fortunę, bo używali tylko najlepszych gatunków drewna, lecz widać pieniądze nie stanowiły dla nich problemu. Kenneth nawet nie próbował tego liczyć, choć niektórzy jego ludzie tak.
– To cedr – Bergh wykazał się znajomością ciesielki – i to pewnie z zachodniego Ewerenn, bo tylko tam rosną tak duże drzewa. A jedna cedrowa belka kosztuje jakieś dwa orgi.
– Aż dwa?
– To cenne drewno, panie poruczniku. Twarde, niemal bez sęków, odporne na wodę, mróz i wiatr. W mojej okolicy jest cedrowy most, który ma już trzysta lat. Niejeden kamienny tyle nie wytrzyma. A ci tutaj... Na jednym wozie wieźli jakieś dwadzieścia belek, opróżnili ich już ponad setkę. Dwa tysiące cedrowych belek to cztery tysiące orgów. A ten most, który wcześniej postawili? Poszło niewiele mniej drewna. Nie liczą się z pieniędzmi.
Kilku przysłuchujących się im żołnierzy pokiwało głowami, najwyraźniej zdumionych rozrzutnością Verdanno. Tylko Velergorf wyszczerzył się szeroko.
– Bergh, a ilu jest?
– Kogo?
– No, Wozaków? Ze sto pięćdziesiąt? Dwieście tysięcy?
– Mniej więcej. I co z tego?
– No to ile każdy z nich musiał dołożyć, żeby kupić to drewno? Chłopie, patrzysz na rzekę złota, a widzisz tylko miedziaka w jej nurcie.
– Rzekę złota? Miedziaka?
Velergorf westchnął i przewrócił oczami. Bardzo dramatycznie.
– Mówisz dwadzieścia belek na wozie, czyli czterdzieści orgów, tak? A nie widzisz, że każdy z tych wozów jest ciągnięty przez dwa, a czasem cztery konie? A widziałeś te ich konie? Odpasione, zadbane, silne i zdrowe. Każdy wart tyle co drewno, które ciągnie na wozie. Oni mają ze sto tysięcy koni, albo i więcej, a najgorszy z nich jest wart ze dwadzieścia orgów. A wozy? Solidne, w większości nowe, każdy kupiec dałby za taki wóz co najmniej kilkadziesiąt orgów. A wozy mieszkalne? Meble, piece, przybory kuchenne, dywany, łóżka, koce, garnki... A broń, ubrania, żywność? A te ich wozy bojowe, o połowę szersze, z burtami na dwa cale, ciągnięte przez poczwórne zaprzęgi? A to, czego nam nie pokazali? Złoto i srebro w monetach i biżuterii, przyprawy, wina, magiczne amulety i talizmany, których też za darmo nie rozdają. I to tylko kawałek ich majątku. Policz, a potem powiedz, czy to drewno to przesada.
Przez chwilę Bergh naprawdę wyglądał, jakby próbował liczyć.
– Niech to szlag, miliony... wiele milionów.
– Tak. Prowadzimy przez te góry majątek, który zapełniłby cały cesarski skarbiec, i to tak, że drzwi by się nie domykały. Gdyby mieli obrabiać drewno w trakcie drogi, przeprawa zajęłaby im ze trzy razy więcej czasu; gdyby używali pośledniejszego drewna, most mógłby się zawalić albo to przejście załamałoby się pod którymś wozem i straciliby kolejne dni. Nie, oni nie są rozrzutni, tylko wiedzą, że mają jedną szansę na zdobycie swojej wyżyny, więc nie zamierzają oszczędzać. Gonią za własnym marzeniem.
– Ciekaw jestem jakim.
– Może chcą znów zobaczyć młodych chłopców, jak wiosną wstępują w Krąg Wojowników, między kamienne słupy postawione w Sendi’kah, by po raz pierwszy okrwawić swoje kavayo. Albo siąść na kozioł i nie postawić stopy na ziemi, dopóki nie przejedzie się pięćdziesięciu mil, a kołysanie wozu sprawi, że myśli płyną leniwie i tylko uderzenie serca dzieli cię od krain snu. Albo poczuć wiatr we włosach, gdy pędzisz stepem, w jednym ręku trzymasz wodze, w drugim miotacz dzirytów, a obok ciebie sunie jak lawina tysiąc innych rydwanów.
Obejrzeli się na And’ewersa, który skończył mówić. Podszedł w czasie tyrady Velergorfa i najwyraźniej wszystko słyszał.
– To dziwne – dziesiętnik zmrużył oczy – ale ciebie akurat nie podejrzewałbym o takie myśli. Synowie już dorośli, a pragnienie, by wysłać ich rydwanami do bitwy, nie powinno być szczytem marzeń ojca. Córki, przynajmniej dwie, na wydaniu, więc tu też powinieneś raczej wybierać dla nich mężów i czekać na wnuki. Nie wiem, jak to powiedzieć – mlasnął językiem – ale ze wszystkich Verdanno zawsze byłeś najbardziej chłodny, jeśli chodzi o waszą wędrówkę.