Выбрать главу

– Zeszłego lata wzdłuż gór poszedł rozkaz, że dla wzmocnienia Regimentu Wschodniego każdy pułk ma wysłać tutaj jedną kompanię. Zresztą tak powstała Szósta, nieprawdaż? Kawałek papieru, kilka dziesiątek z różnych miejsc, młody oficer bez konkretnego przydziału, pieczątka i mamy kompanię. Jakich ludzi pan dostał?

– Najlepszych.

O, teraz wyjaśniło się, jak wygląda złośliwy uśmiech Czarnego Kapitana. Ściany komnaty zdawały się pokrywać szronem.

– Andan-key-Treffer – trzykrotnie mianowany do stopnia dziesiętnika, dwa razy zdegradowany, w tym raz za obrazę oficera. Bergh Maws – podejrzenia o nadużycia, czyli kradzież zapasów z kuchni wojskowej. Cawe Kaln – nagana za lekceważący stosunek do przełożonych. Tenh-kea-Dynsah – podejrzenia o kontakty z lokalnymi bandami. Malawe Gryncel – nagana za zniszczenie mienia o znacznej wartości... – Generał zawiesił głos. – Mam wymieniać dalej? Poza tym na palcach obu rąk mogę policzyć tych, którzy mają za sobą więcej niż dziesięć lat służby. Dostał pan kiepski materiał i przekuł go w świetny oddział.

Jeszcze jeden komplement. Czarny Kapitan najwyraźniej zamierzał wysłać Szóstą na samo dno piekła.

Andan rzeczywiście miał paskudny charakter, ale jego poprzedni dowódca był po prostu upierdliwym gnojkiem, Bergh zbyt kochał psy, żeby pozwolić im głodować, zwłaszcza kiedy kwatermistrz w jego poprzednim pułku kantował na ich racjach. Fakt, że kwatermistrz ten trafił potem do lochu, nie wpłynął na wykreślenie nagan z kartoteki dziesiętnika. Tenh miał kilku kuzynów, których inni kuzyni podobno gdzieś zbójowali. Nic niezwykłego, bo właściwie w rodzinie każdego strażnika, gdyby zagłębić się dostatecznie w więzy pokrewieństwa, był ktoś taki, ale chłopak miał też za długi język i za bardzo się tym przechwalał. Malawe wpadł po pijaku do studni, a to, co tam zostawił, wymagało jej dokładnego wyczyszczenia. I tak dalej. Jeśli spojrzeć na każdy przypadek osobno, jego ludzie nie wypadali gorzej niż inni strażnicy. Lecz jeśli zebrać je do kupy, to Czerwone Szóstki miały najwyższą średnią wykroczeń i nagan w zachodniej części Ansar Kirreh. Generał patrzył na niego i już się nie uśmiechał.

– Dostał pan, poruczniku, odpadki z innych kompanii. Najgorsze, najbardziej krnąbrne dziesiątki. A teraz, jak pan sądzi, jaki materiał dostałem ja?

Kenneth przeniósł spojrzenie na ścianę.

– Nie wiem, panie generale.

– Dobry. – Nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że Kawer Monel znów uśmiecha się złośliwie. – Szczerze mówiąc, lepszy, niż myślałem. Z dwudziestu trzech pułków Górskiej Straży wysłano do mnie dwadzieścia trzy kompanie. W większości w niepełnym składzie, więc zamiast ponad dwóch tysięcy ludzi, dostałem ich tysiąc pięciuset. Ale jak na Straż, to i tak spora siła. Tylko że – tak jak w przypadku Szóstej Kompanii – dowódcy oddziałów, którym nakazano się podzielić ludźmi, wybierali tych najmniej wartościowych. Krnąbrnych, mniej rozgarniętych, świeżo zaciągniętych i tak dalej. Ósmy pułk przysłał mi kompanię składającą się z samych rekrutów, osiemdziesięciu trzech młokosów, którzy normalnie powinni przynajmniej jeszcze rok albo dwa ćwiczyć szermierkę i strzelanie, zanim pozwoliłbym im wychodzić na patrole. Dowódca Ósmego po prostu zebrał wszystkich gołowąsów z pułku, utworzył z nich kompanię i wysłał na wschód. Porozmawiam z nim o tym przy najbliższej okazji.

Porucznik usłyszał szelest papierów.

– Mimo wszystko w takiej masie ludzi znalazło się kilku, z którymi nawet ja nie za bardzo wiem, co zrobić – w głosie Czarnego Kapitana nie można było usłyszeć niczego poza prawdziwym zakłopotaniem. – To znaczy, poruczniku lyw-Darawyt, gdybym miał więcej czasu, moje Bękarty zmieniłyby ich w żołnierzy najwyższej próby, ale teraz, gdy w górach giną ludzie, a na dodatek mamy na głowie gości... Proszę mi powiedzieć, dlaczego pełni pan warty z własną kompanią? – rzucił znienacka.

Proszę. W ich rozmowie po raz pierwszy padło „proszę”. Po raz pierwszy, odkąd Kenneth trafił pod dowództwo Czarnego. Najpierw seria komplementów, a teraz „proszę”. Już nie żyjemy, przemknęło mu przez głowę.

– Jest nas tylko czterdziestu – odpowiedział, ostrożnie dobierając słowa, lecz po części zgodnie z prawdą. – Gdy każdy człowiek się liczy, dowódca nie może zajmować uprzywilejowanej pozycji.

– Poza tym dowódca nie zasypia, zanim jego żołnierze nie znajdą noclegu, pierwszy wstaje, ostatni idzie spać, nie je, dopóki jego ludzie są głodni, i tak dalej. Znam te zasady, poruczniku. Nie są ujęte w regulaminie armii, ale żaden oficer Straży nie może ich lekceważyć, jeśli chce wyjść ze swoimi ludźmi w teren i wrócić. – Papiery zaszeleściły ponownie. – Pan jednak poszerzył te zwyczaje, trzyma wartę, chodzi na szpicy, wyrywa się naprzód wtedy, gdy powinien zostać z tyłu. Odkąd objął pan dowództwo, Szósta straciła tylko kilku ludzi i mam wrażenie, że stara się pan utrzymać ten stan za wszelką cenę. Nawet ryzykując własne życie wtedy, gdy powinien ryzykować życie żołnierzy. Mam rację?

Szczerze mówiąc, Kenneth nigdy nie myślał o tym w ten sposób. Wychodził na szpicę, szedł w niebezpieczne miejsca, stawał w pierwszej linii, bo po prostu nie przyszło mu do głowy, że można inaczej. Uważał się za strażnika i tyle.

– Nie słyszę odpowiedzi.

Porucznik spojrzał wreszcie na dowódcę, w ostatniej chwili powstrzymując się od wzruszenia ramionami.

– Bo nie wiem co odpowiedzieć, panie generale.

– Rozumiem. Niech więc będzie, że ma pan za mało żołnierzy, poruczniku. Szczerze mówiąc, ja również uważam, że cztery dziesiątki to nie kompania. Dlatego postanowiłem przydzielić wam nowych ludzi. Tu jest rozkaz. – Kawer Monel pomachał trzymaną w ręku kartką. – Obejmie pan dowództwo nad Stajennymi. Trzydziestu czterech strażników. Powodzenia.

* * *

Poranne przeciąganie się to dla każdego swoisty rytuał, jakby wykonując te wszystkie ruchy, człowiek stawał się na chwilę kapłanem składającym hołd Opiekunce Snu. Problem z Dagheną polegał na tym, że w takich chwilach była wyjątkowo wierzącą i zaangażowaną kapłanką.

Kailean najpierw omal nie wypadła z łóżka, potem dostała łokciem po żebrach, wreszcie coś walnęło ją w twarz. I wszystko do wtóru przeciągłego „uuuuuch”.

– Czekaj – mruknęła, próbując owinąć się kocem. – Zaraz znajdę szablę i pogadamy.

– Oj, daj spokój – dobiegło z półmroku. – Zaczynamy kolejny piękny dzień. Zaraz przyjdzie tu ten przeklęty Szczur i będzie nas uczył. I poprawiał, i zmuszał do zapamiętywania mnóstwa niepotrzebnych rzeczy. Pozwól na chwilę przyjemności swojej księżniczce. Uuuuch, ależ miałam sen.

W ostatnim zdaniu czaił się szelmowski, lekko rozmarzony uśmiech. Kailean mimo wszystko poczuła zainteresowanie.

– O naszym Szczurze?

– No co ty? O... Zresztą nie powiem ci.

– Czekaj no, ty... zarazo, o, już widzę. Wczoraj świetnie ją wyostrzyłam, słowo. To o kim?

– Nie powiem. A żeby mnie ciachnąć, musiałabyś wyleźć z łóżka. Już to widzę.

Miała rację, psiakrew. Każdego ranka wyjście spod koca było wyzwaniem. Kailean przywykła do noclegów w różnych miejscach, w szopach, stajniach, na gołej ziemi, i sądziła, że wie, co to wysysający każdą odrobinę ciepła ziąb, ale zamek Kehloren nauczył ją nowych rzeczy. Te mury były stare, miały prawie czterysta lat i chyba nigdy w swojej historii nie zostały należycie ogrzane.

Dla dziewczyn wybrano komnatę w jednej z przysadzistych, narożnych wież, gdzie dwie zewnętrzne ściany od stuleci pieściły się z wiatrem i deszczem, i chyba przez to przejęły część właściwości jednego i drugiego. Były lodowate i mokre niemal przez cały czas, a w jednym z narożników skraplająca się nocą woda tworzyła małą kałużę. Posadzka w dotyku przypominała zamarzniętą sadzawkę, a z sufitu potrafiła spaść za kołnierz podstępna kropla. Na dodatek wąskie okno wychodziło na północ, więc słońce nigdy tu nie zaglądało, a jedynym źródłem światła było kilka świec i mała lampka. Żadnego kominka, żadnego pieca, nawet kosza z żarem. Zła wentylacja – wyjaśnił Ekkenhard, gdy poprosiły o coś takiego.