A potem kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie.
Wężowy splot wyskoczył znad krzewów otaczających polankę, spadł na głowę tego, który się odezwał, i pociągnął go w tył. Mężczyzna nawet nie jęknął, sapnął tylko, zacharczał, wczepił się palcami w dławiącą gardło pętlę, a wtedy coś wyskoczyło zza krzaków, wysoko, jakby wyrzucone katapultą, spadło mu na plecy i szarpnęło pazurami, a gardło zaatakowanego zmieniło się w plujący krwią krater.
Mężczyźni przytrzymujący siostry na ziemi poderwali się, sięgnęli po broń. A stworzenie, które ich zaatakowało, już było między nimi.
Ten, który siedział na plecach Key’li, zachłysnął się nagle, zaświstał dziwacznie, zatoczył do tyłu. Drugi wydał zdumione, pełne niedowierzania stęknięcie, coś wypadło mu z dłoni wprost przed twarz Key’li, nie, to była jego dłoń, odcięta w nadgarstku, palce wolno prostowały się, uwalniając rękojeść długiego noża. Dziewczynka widziała to wyraźnie, dłoń była blada, o długich palcach i równo przyciętych paznokciach, takie szczegóły uderzały w nią, jakby groza filtrowała to, co dzieje się wokół, nie potrafiłaby powiedzieć, jakie ten mężczyzna miał spodnie i ile zrobił kroków, lecz dłoń o równo przyciętych paznokciach zapamięta do końca życia. W następnej chwili obcy zagulgotał, złapał się drugą ręką za szyję i znikł w krzakach.
Ostatni z napastników odskoczył pod stojące pośrodku polanki drzewo, oparł się plecami o pień, jakby zmalał, zwarł w sobie. W obu rękach trzymał noże.
A ten... to, co ich zaatakowało, przepadło. Key’la ośmieliła się unieść głowę, rozejrzeć – nic. Dwa trupy, trzeci napastnik jak wrośnięty w drzewo, cisza. Nie, nie cisza, szelest z lewej, potem z prawej, trzask gałązki, odgłos roztrącanych liści. Mężczyzna pod drzewem sięgnął do kaptura, odrzucił go na plecy. Miał jasne, niemal blade oczy, szare, jakby szpakowate włosy, zwykłą twarz. Nic nadzwyczajnego. A jednak... Key’la może i minęłaby go na jakiejś ulicy, nie oglądając się ani razu, lecz teraz odkryła, że nie może oderwać wzroku. W mężczyźnie było coś nieludzkiego, trzymające broń ręce nawet nie drgnęły, pierś zdawała się nie poruszać, oczy nie strzelały na boki. Tkwił nieruchomo, jak spętany zaklęciem, jakby trupy plamiące krwią ziemię nie miały z nim nic wspólnego.
A potem odezwał się, a ona nic nie zrozumiała. To było krótkie zdanie, ledwo parę słów rzuconych obojętnym, jakby znudzonym tonem, i to z pewnością nie w meekhu. Ani w żadnym innym języku, z którym Key’la zetknęła się, żyjąc w tym wieloplemiennym kotle, jakim była wschodnia granica.
I nadeszła odpowiedź. Coś śmignęło wokół pnia na wysokości szyi mężczyzny, owinęło się wokół niej, a jego samego przycisnęło do drzewa. Oba noże skoczyły ku pętli, ostrza wślizgnęły się pod linkę, próbowały ją przeciąć, widać było, jak prężą się mięśnie, jak mężczyzna wkłada wszystkie siły w próbę powstrzymania nieuniknionego. A linka przesunęła się nagle w prawo i zaraz w lewo, nabrzmiała czerwienią, pijąc krew z rozciętych tętnic, i nie bacząc na ostrza noży, cięła dalej.
Mężczyzna zacharczał, pochylił się tak mocno w przód, że oderwał szyję od pnia, ale po chwili rzęził już tylko i dygotał, szarpał się, orał butami wilgotną od krwi ziemię. Oba noże wypadły mu z rąk, a on sam zawisł w półprzysiadzie. A linka piłowała dalej, ocierając się o kręgi. A potem z wilgotnym mlaśnięciem jeden jej koniec znikł za drzewem i niedoszły morderca upadł między korzenie.
Cisza.
Taka, jak przed mniej więcej kwadransem. Ani jeden ptak, ani jedno zwierzę nie dawało znaku życia. Las wstrzymał oddech.
Siostry leżały na ziemi, obok nich trzy trupy, po tajemniczym napastniku ani śladu. I nagle gdzieś zaćwierkał ptak, dzięcioł wystukał szybki rytm na korze pobliskiego drzewa. Cisza odeszła.
– Nee’wa...
Siostra spojrzała na nią błędnym wzrokiem, oczy miała jak spodki.
– Key... Key, znalazłam cię.
– Tak... znalazłaś... Dlaczego szepczesz?
– A ty?
– Nie wiem... Chodźmy do obozu...
Wstały powoli, nie patrząc na trupy, wzięły się za ręce. Dłoń Nee’wy była zimna jak lód.
– Wiesz, gdzie jest obóz?
– Wystarczy, że będziemy szły w dół.
– Kto...?
– Nie wiem, Nee. Ale cieszę się, że przyszedł. Chodź. Chodź za mną.
Ruszyły w dół, nie oglądając się za siebie. Gdy tylko wydostały się z polanki, a krzewy odcięły je od widoku okropności, przyspieszyły. Key’la jednak zatrzymała się nagle, odwróciła, szybkim ruchem dotknęła ust i serca.
„Dziękuję”.
Rozdział 2
Stajenni. Kenneth spojrzał jeszcze raz po twarzach swoich dziesiętników i uznał, że jeśli on sam miał taką minę, gdy Kawer Monel wręczał mu rozkaz, to tylko przypadkiem uniknął nagany za lekceważenie starszego stopniem albo niesubordynację. Stajenni – odpadki z odpadków.
Czarny miał rację w dwóch sprawach.
Po pierwsze – oddziały, które przysłano, żeby wzmocnić Regiment Wschodni, były najmniej wartościowe ze wszystkich, jakie dowódcy pułków mieli pod ręką. Niektórzy posuwali się do tego, że formowali kompanie specjalnego przeznaczenia, wybierając po kilka dziesiątek – albo wręcz po kilkudziesięciu żołnierzy – z pułku i wysyłali ich na wschód. Nikt, a już na pewno żaden normalny oficer, dobrowolnie nie pozbędzie się najlepszych ludzi, nie odda ich pod obce dowództwo. Gdyby nie ta nieszczęsna potyczka ze Szczurami, Szósta najpewniej nadal stacjonowałaby w Belenden.
A po drugie, to mimo wszystko byli dobrzy żołnierze. Może trochę bardziej niezdyscyplinowani, bardziej krnąbrni czy też mniej doświadczeni niż średnia w Górskiej Straży, lecz nadal strażnicy. Nie na darmo pierwszy kontrakt w Straży zawierano najczęściej na rok. Na próbę. Po roku odchodziłeś, zostawałeś albo byłeś martwy. Żaden z tych, którzy dotarli w Olekady, nie służył krócej niż rok.
Oczywiście mógł z nimi być ten sam problem, który Kenneth miał na początku ze swoimi ludźmi. Poczucie krzywdy za niesłuszne usunięcie z rodzimego pułku i przeniesienie na obcy teren. Niemniej wszyscy wiedzieli, że będą służyć pod Kawerem Monelem – Czarnym Kapitanem, u boku jego Bękartów. Kenneth nieraz rozmawiał w kantynie z innymi oficerami czy podoficerami i żaden z nich nawet się nie skrzywił, wspominając przeniesienie. Służba w Olekadach to był zaszczyt.
Ale i tak w takiej masie żołnierzy znalazła się garstka, z którą nawet Czarny nie wiedział, co zrobić. To znaczy, jak sam powiedział, zamieniłby ich w żołnierzy, gdyby dać mu czas, ale czasu nie miał. W zamian za to postanowił dołączyć ich do Szóstek.
Wśród tych trzydziestu czterech strażników była Trzecia Dziesiątka z Ósmej Kompanii Jedenastego Pułku, która utraciła swojego podoficera w drodze na wschód. Utraciła w tak niejasnych okolicznościach, że po trzymiesięcznym śledztwie odstawiono ich na bok, rzecz bez precedensu, bo Górska Straż zazwyczaj wyjaśniała każdą taką sprawę do końca. Ale ta dziesiątka szła w zaparte i nikt – nawet Szczury – nie potrafił dociec, co zaszło. Pozostali mieli na koncie taką liczbę wykroczeń i nagan, że od stryczka dzieliło ich zazwyczaj jedno krzywe spojrzenie na oficera. I większość popełniła te wykroczenia już na miejscu, w Olekadach. Przynajmniej tak wynikało z dokumentów, które Kenneth dostał z dowództwa.
Trzydziestu czterech ludzi i ani jednego podoficera.
Andan pierwszy pokręcił głową.
– Jest pan pewien, panie poruczniku, że nie napluł mu pan do zupy? Albo, no nie wiem... nie zdeptał przypadkiem grządki ulubionych nasturcji?