Выбрать главу

Ale znów się pomylił.

Kiedy statek długim, ukośnym lotem przebił się przez dolną warstwę chmur, zobaczył dokładnie na wprost siebie — tam gdzie powinna znajdować się jedynie gładka równina — masywny i dziwnie znajomy kształt przykrytej śnieżną czapą góry.

Miał zaledwie czas krzyknąć, nim wyrżnął prosto w skalną ścianę.

Gdy Coburn odzyskał przytomność, stwierdził, że leży na przechylonej, ale nie uszkodzonej podłodze swojej kabiny. Eckert, którego rzuciło na tablicę rozdzielczą, robił wrażenie zszokowanego i zaskoczonego. Różne urządzenia elektroniczne wydawały natarczywe odgłosy, ale sam fakt, że pozostało z nich tyle, żeby mogły wydawać jakiekolwiek odgłosy, wydawał się Coburnowi cudem. Słabo potrząsnął głową rozważając koszmarną sytuację, w której Eckert odzyska spluwę i ponownie w niego wyceluje.

— Jak tyś to zrobił? — warknął rudzielec.

— Jak co zrobiłem?

— Jak mogłeś tak manipulować poślizgami przestrzennymi, że wylądowaliśmy na Ziemi?

— Jak ci mogło przyjść do głowy coś równie idiotycznego?

— Nie zalewaj, bracie. Ta góra, w którą o mało cośmy nie wyrżnęli, to Mount Everest.

Coburn czuł się chory, wstrząśnięty i wściekły; stwierdził, że ma w nosie broń tamtego.

— Wbij sobie do tego swojego pustego łba, że gdybym to ja wynalazł technikę poślizgów przestrzennych, która by mi umożliwiła dokonanie takiego manewru, byłbym dziś milionerem, a nie… — głos zamarł mu pod wpływem nagłej niesamowitej myśli. Potworny kolos skalny, który zobaczył na przednim ekranie, rzeczywiście wyglądał jak Mount Everest. Podniósł się i spojrzał na ekran, ale ani na tym, ani na żadnym innym nie było nic widać na skutek zderzenia. Przyszła mu do głowy pewna myśclass="underline"  — Powiem ci więcej, mój panie — rzekł. — Myśmy nie prawie wyrżnęli w te górę; myśmy się dokładnie władowali w jej zbocze! Powinniśmy byli wyparować.

Eckert zaczerpnął tchu i groźnie łypnął okiem na Coburna.

— Tak się akurat złożyło, że wiem, że na Tonerze II nie ma żadnych gór, więc…

Rozległ się dzwonek alarmowy sygnalizujący przedostawanie się do kabiny statku niebezpiecznych substancji radioaktywnych z podziurawionych pojemników.

— Później do tego wrócimy — rzekł Coburn. — Na razie musimy się stąd wynosić.

Otworzył wyjście awaryjne odsłaniając widok na strome białe zbocze i zeskoczył w zaspę śnieżną. Eckert w sekundę później idąc w jego ślady, mało mu nie wylqdnval na głowie. Usiedli wdycha-jąc chłodne, żywiczne powietrze i rozglądając się dokoła. Statek spoczywał na końcu długiej, płytkiej koleiny, wśród śnieżnych moren, które usypał po drodze, w otoczeniu surowych skalnych szańców wznoszących się ku ołowianemu niebu. I znów Coburn pomyślał o Evereście, prawie tak dziwnym jak fakt, że żył.

— To jest ciepłe! — wykrzyknął Eckert podnosząc garść białych płatków. — To nie jest zwykły śnieg.

Coburn przyjrzał się z bliska tej dziwnej substancji i stwierdził, że ulotne drobiny przypominają raczej strzępki gumy piankowej. Intensywnie żywiczny zapach, jakim przesycona była atmosfera Tonera II, wypełniał mu nozdrza przyprawiając o zawrót głowy.

— Oddalmy się od statku — powiedział niepewnie — może być jakiś wybuch.

Odchodząc od nieznacznie uszkodzonego pojazdu instynktownie kierowali się w dół zbocza. Widok przysłaniały im gnane wiatrem pasma śniegu i mgły, ale od czasu ao czasu ukazywała się przed nimi położona dale»to w dole jak gdyby szarozielona równina.

— To chyba rzeczywiście nie może być Ziemia — zgodził się Eckert. — Ale coś się tu dzieje dziwnego.

W ciągu godziny tylko nieznacznie zbliżyli się do podnóża góry, ponieważ biała substancja, w której brnęli, chociaż pod wieloma względami nie przypominała ziemskiego śniegu, to jednak była równie śliska i miała tendencję do zbijania się w szkliste grudki na butach. Coburn zapadł w pełne przygnębienia milczenie przerywane tylko od czasu do czasu przez westchnienia'! jęki, kiedy tracił równowagę i padał. Myślał właśnie tęsknie o pozostałej na Ziemi Eryce, oddalonej od niego o setki lat świetlnych, i zastanawiał się, czy kiedykolwiek wiadomość o jego tajemniczym zniknięciu dotrw do niej, kiedy nagle pochwycił uchem daleki okrzyk. Wiatr uniós? gdzieś słaby strzęp dźwięku, ale 7 miny Eckerta wynikało jasno, że i on musiał go słyszeć.

— O, tam — powiedział wskazując na lewo. — Tam kto i musi być.

Zmienili kierunek idąc teraz w poprzek zbocza i po upływie kilku minut Coburn dostrzegł obszar ćytrynowozielonej jasności rozświetlającej mgły przed nimi. Źródło światła było niewątpliwie sztuczne. W pierwszym odruchu Coburn chciał podbiec w tamtą stronę, ale Eckert powstrzymał go wyciągniętą spluwą.

— Nie tak szybko, bracie — powiedział. — Nie mam najmniejszego zamiaru nadstawiać głowy pod stryczek.

Doszli do niskiego pagórka, za którym jasność była bardzo intensywna. Z inicjatywy Eckerta podpełzli na czworakach do szczytu i ostrożnie wyjrzeli na drugą stronę. W odległość zaledwie stu kroków tkwiły pionowo w śniegu dwa czarne pale oddalono od siebie o jakieś cztery stopy. U podstawy każdego z nich znajdowało się kłębowisko kabli i metalowych skrzynek, zaś prostokątne pole pomiędzy słupami wyglądało jak arkusz migotliwej, trzeszczącej światłości, która zasłaniała obszar wzgórza tuż za nimi. Śnieg dokoła był ubity, poznaczony śladami stóp. Z jakiegoś powodu przypominało to Coburnowi portal, pozostawione otworem drzwi.

Najbliższe kilka sekund utwierdziło go w tym odczuciu: ze świetlistego prostokąta wyszły nagle dwa brunatne, kudłate goryle i zaczęły dreptać dokoła otrząsając z futra kryształki lodu. Zz nimi sypało śniegiem w gwałtownych porywach, chociaż — jak zauważył Coburn — na Tonerze II było stosunkowo spokojnie i ne padało. Tknęło go nieprzyjemne przeczucie co do prawdziwej natury portalu.

— Co za paskudne zwierzaki! — Eckert mówił szeptem. — Czy masz choćby zielone pojęcie, co to może być?

— Na mapie Marynarki Handlowej ich nie ma, ale przecież Federacja Ziemska to tylko drobna część Komuny Galaktycznej, która składa się z tysięcy nie znanych nam kultur.

— Im mniej wiemy o takich jak te tutaj bydlakach, tym lepiej — odparł Eckert prezentując szowinizm, który przy jego niechęci do wszelkich ludzkich norm nie zdziwił Coburna specjalnie. — Ale ich jest więcej. Czy to urządzenie może być przenośnikiem materii?

Zjawiły się jeszcze cztery kudłate goryle; dwa z nich dźwigały trójnogi, które mgliście przypominały teodolity, jakimi posługują się geodeci. Jeden z goryli zaczął porykiwać głosem o tak dziwnej modulacji, że dopiero po kilku sekundach Coburn zorientował się, że mówi w języku galaktycznym, zwanym galingua.

— …od szefa Obsługi Technicznej — mówił goryl. — Donosi, że niecałe dwie godziny temu niewielki statek typu, ziemskiego wylądował nieplanowo na planecie. Pola pochłaniające uniemożliwiły mu zobaczenie góry na ekranach radarowych, więc uderzyli w zbocze północne w sam środek Wielkiego Kuluaru, zniszczyli część nowego systemu ogrzewczo-chłodniczego i wynurzyli się po stronie południowej dokładnie nad Lodowcem Khumbu.

Drugi goryl podskakiwał w podnieceniu.

— Przeszli na wylot! To znaczy, że mogą być gdzieś tu w pobliżu.

— Dlatego zostały wezwane z Ziemi wszystkie ekipy miernicze, żeby pomogły w poszukiwaniach. Wszelkie prace budowlane są zawieszone, dopóki nie będziemy mieli pewności, że załoga nie żyje.