— Czy musimy ich zabić?
— Jeśli zajdzie taka potrzeba. A potem trzeba znaleźć pojazd i wystrzelić go poza obręb systemu Tonera, zanim jego sygnały sprowadzą statek ratowniczy.
Podskakujący goryl uspokoił się nieco.
— Jeden prymitywny statek, a tyle z nim kłopotu.
— Trudno. Wyobrażasz sobie, co by z nami zrobił Komitet, gdyby przeciekły wieści na temat Everestu II? Dwa wieki pracy poszłyby na marne!
Eckert złapał Coburna za ramię.
— Słyszałeś, co on powiedział? On mówił o sprowadzeniu z Ziemi ekip mierniczych — i te bydlaki wyłażą z tego zielonego światła ze sprzętem geodezyjnym! Mówię ci, że to jest przenośnik materii i że wystarczy tylko przez niego przejść, żeby się znaleźć na Ziemi.
— A ja myślałem, że ty chcesz się właśnie gdzieś ukryć, tak żeby się nie rzucać w oczy — zauważył Coburn beznamiętnie, zajęty innymi niepokojącymi sprawami.
— Gdybym się dostał na Ziemię natychmiast, nie zostawiając po sobie żadnego śladu, byłoby to najlepsze schronienie z możliwych. Kto mnie będzie tam szukał?
Coburn ze zniecierpliwieniem odsunął rękę Eckerta.
— Co mnie to obchodzi? Posłuchaj, odkryłem, dlaczego nie zginęliśmy mimo czołowego zderzenia ze zboczem tej góry, dlaczego powietrze ma tutaj taki żywiczny zapach i dlaczego ten śnieg nie przypomina prawdziwego śniegu.
— Człowieku, co ci przychodzi do głowy? — W głosie Eckerta zabrzmiała nuta beztroskiego pobłażania; nie spuszczał przy tymppo-żądliwego wzroku ze świetlistego zielonego prostokąta.
— Nie rozumiesz? Te stwory budują z włókna szklanego replikę Mount Everestu!
— Pieprzysz! — skomentował dobrotluwie Eckert nie odwracając nawet głowy. Leżał nieruchomo i" obserwował grupę odmieńców, którzy oddalili się wyraźnie z jakimś celem. Skierowali się nieznacznie w lewo od osłaniającego Coburna i Eckerta wzgórza, ale żaden z nich nie zauważył mężczyzn. Gdy tylko zniknęli w tumanach śniegu, Eckert obrócił się do Coburna z wycelowanym pistoletem.
— Tu się nasze drogi rozchodzą — powiedział. — Ja daję nura w to zielone światło.
— Ja też mam zamiar przejść.
— Nie wątpię, ale jesteś jedynym facetem, który mógłby mnie sypnąć. Bardzo mi przykro. — I wziął go na muszkę.
— Nasi włochaci przyjaciele usłyszą, jak.do mnie strzelisz. Mogą być tu wszędzie dokoła nas. Mogą cię ścigać. Eckert zastanowił się.
— Masz rację. Lepiej będzie, jeśli po przejściu zniszczę te czarne skrzynki obok pali i w ten sposób zatrzasnę za sobą drzwi. To cię tymczasem zatrzyma. — Z tymi słowy władował Coburnowi lufę pistoletu w splot słoneczny z siłą ciosu karate. Coburn stracił dech i — chociaż nie stracił przytomności — jego porażone płuca odmówiły posłuszeństwa. Był pewien, że umiera, z gardła wydobywały mu się mlaszczące, lepkie dźwięki. Eckert wstał i pochyliwszy nisko rudą, szczeciniastą głowę pobiegł ku portalowi.
Był już prawie u celu, kiedy wyłonił się kolejny goryl. Eckert strzelił mu w brzuch. Goryl siadł z głośnym klapnięciem, złapał się za żołądek i łagodnie padł do tyłu. Od strony, w której zniknęła cała grupa, dały się słyszeć przypominające dźwięk trąbki pokrzykiwania. Eckert rozejrzał się dokoła, wskoczył w zielony prostokąt i zniknął.
Cuburn nabrał przeswiadczenia, że od tej chwili pobyt na Tonerze II stał się dla niego jeszcze mniej wskazany niż poprzednio. Uczucie to było tak silne, że przezwyciężył paraliż i z zamiarem dotarcia do portalu dźwignął się na kolana, ale usłyszał głosy powracających goryli i zorientował się, że nie zdąży uciec. Na widok zamazanych sylwetek biegnących humanoidów, które wyłaniały się właśnie z mgły, rzucił się z powrotem na ziemię. Czterej z nich były to znane mu już goryle, a dwaj, bezwłosi i znacznie chudsi, mieli zielonkawą skórę częściowo pokrytą żółtą łuską. Ich łyse głowy lśniły jak starannie wypolerowane jabłka. Otoczyli kołem rozciągniętego na ziemi nieruchomego goryla; przez chwilę rozmawiali cicho, a następnie zaczęli się rozglądać groźnie nasrożeni. Coburn natychmiast pomyślał o śladach stóp Eckerta wiodących prosto od portalu do zbawczego wzgórza i rzeczywiście w chwilę później przybysze zauważyli Io samo. Rozsypali się w półkole i zaczęli się zbliżać. Coburn usiłował wtopić się niemal w nieustępliwy grunt, kiedy nagle stało się coś nieoczekiwanego.
Patsy Eckert wygramolił się z powrotem przez świetlisty prostokąt portalu.
Był pokryty prawdziwym śniegiem od stóp do głów i trząsł się tak gwałtownie, ze ledwie mógł ustać, a niewielki fragment jego twarzy, który wyzierał,spod lodowej maski, był trupioblady. Jeden z goryli dostrzegł Eckerta natychmiast, wydał okrzyk i reszta pomknęła ku niemu całą gromadą. Eckert usiłował unieść pistolet, ale broń wypadła mu z ręki. Jedno z bezwłosych stworzeń przewróciło go zupełnie zręcznym futbolowym chwytem i Eckert zginął Coburnowi z oczu w plątaninie ciał.
Domysły na temat kopii Mount Everestu wykonanej z włókna szklanego, jakie snuł przebywający w swoim stosunkowo bezpiecznym schronieniu Coburn, zaczynały się krystalizować. Jeżeli jego teza była słuszna, portal nie mógł prowadzić do pierwszego lepszego miejsca na Ziemi, musiał odpowiadać stosownemu punktowi na prawdziwym Evereście, tak żeby ekipy pomiarowe mogły łatwo przenosić swoje pomiary. A zatem Eckert musiał się wyłonić na Mount Evereście w samym środku zimy w warunkach, w których bez podgrzewanego skafandra i maski człowiek mógłby przeżyć zaledwie kilka sekund. Najwyraźniej gorylowate stwory, porośnięte kudłatą sierścią, wytrzymywały w tej temperaturze, a jeśli potajemnie od paru wieków odwiedzały Ziemię…
Mój Boże — pomyślał Coburn — ja przecież oglądam Człowieka Śniegów!
Wszystkie stare nie potwierdzone obserwacje, wszystkie niewytłumaczalne ślady w śniegach Himalajów, wszystkie legendy na temat Yeti pochodziły od tych stworzeń, które — z sobie tylko znanych powodów — wznosiły plastikową imitację najwyższego szczytu ziemskiego.
Tajemnica goryli niemal całkowicie zawładnęła wyobrażeniami Coburna, ale nowe zajścia przy portalu oderwały go od tych rozmyślań. Nie zważając na zwłoki swego towarzysza stwory podniosły z ziemi bezwolnego Eckerta i zaniosły go w rejon zielonkawych mgieł. Minęły wzgórze w niewielkiej odległości w dalszym ciągu nie dostrzegając Coburna. Oddychał już normalnie i dostęp do portalu miał wolny, ale zrozumiał, że nie tędy wiedzie droga ucieczki. Wyjął z torebki przy pasku pigułkę odżywczą, possał ją w zamyśleniu i w dyskretnej odległości ruszył za oddalającą się grupą.
Po przejściu niecałego kilometra wzdłuż stoku, spotkali w okolicy skalistych występów cztery bezwłose stworzenia, które zatrzymały się, żeby obejrzeć dygocącego w dalszym ciągu Eckerta. Jeden z nich lekkomyślnie przysunął do niego twarz. Eckert zademonstrował wracającą w rękach władzę przez wymierzenie mu ciosu w okolicę nosa. Coburn, zbliżywszy się na tyle, że słyszał, co tamci mówią, chcąc nie chcąc poczuł pewien respekt dla niektórych przejawów charakteru rudzielca. Doszedł przy tym do wniosku, że oba typy stworzeń muszą mieć bardzo krótki wzrok, w związku z czym zbliżanie się do nich nie wydało mu się specjalnie niebezpieczne.
— …z tego, co zobaczyliśmy na statku wynika, że musiało być dwóch Ziemian — gęgał w galingua jeden z nowo przybyłych zielonych humanoidów. — Musimy znaleźć tego drugiego, zanim się zjawi szef.
— Pewnie znów będzie miał do nas pretensję, jak zwykle — wy-jęczał najmniejszy goryl. — Zawsze mówiłem, że powinniśmy mieć obronę orbitalną.