Выбрать главу

— Żeby zwrócić na siebie uwagę? Wiesz, jak surowy jest Galaktyczny Komitet Olimpijski, jeśli chodzi o łamanie przepisów. Gdyby odkryli, że nasza ekipa wspinaczy trenuje podejście na Mount Eve-rest przed igrzyskami, zdyskwalifikowaliby nas co najmniej na dziesięć stuleci.

Ale mały goryl był w dalszym ciągu niezadowolony.

— Właściwie dlaczego wybrali akurat Everest?

— Zaczynasz być nielojalny, Vello — powiedział jeden z bezwłosych. — Everest jest wspaniałą górą i doskonale odpowiada wymogom tej konkurencji. A poza tym wiesz chyba dobrze, jak trudno jest wywiadowcom Komitetu co pięć wieków znaleźć nową odpowiednią górę, skoro mogą szukać tylko wśród światów, o których wiadomo, że będą miały prawo przyłączyć się do Komuny Galaktycznej przed następnymi igrzyskami. To wcale nie jest takie proste, zwłaszcza kiedy tybulcy mają dobry wzrok i zaczynają poszukiwać UFO.

— W dalszym ciągu wydaje mi się, że ten treningowy obiekt nie jest wart całego zachodu.

— Drogi chłopcze, jesteś najwyraźniej za młody na to, żeby docenić znaczenie prestiżu i ogromnego kapitału politycznego, jaki zyskuje świat, który wystawi w tej konkurencji zwycięską drużynę. — Po chwili dołączyły się inne głosy nagany. Coburn, tak był zaabsorbowany wysiłkiem rozszyfrowania ich paplaniny, że nieostrożnie wytknął głowę ponad skałę z włókna szklanego. Przebiegł go zimny dreszcz, kiedy spotkał się wzrokiem z leżącym u stóp swoich wrogów Eckertem. Nie wiedział, dlaczego zaniepokoił go fakt, że został dostrzeżony przez drugą istotę ludzką, skoro goryle i bezwłose osobniki tak były pochłonięte skakaniem sobie do oczu, że go nie zauważyły. Uniósł rękę i lekko poruszył palcami w geście przyjacielskiego pozdrowienia; wprawdzie uprzednio Eckert zamierzał go zabić, ale teraz byli po prostu dwoma Ziemianami w obcym świecie i mieli wspólnie stawić czoło wrogiemu otoczeniu.

— O, tam jest ten drugi! — wykrzyknął Eckert wskazując na skałę, za którą krył się Coburn. — O, tam się chowa!

Zapadła nagle cisza. Tubylcy swoimi krótkowzrocznymi oczyma wypatrywali Coburna, który przypadł do ziemi klnąc Eckerta i śląc w myśli pełne udręki słowa pożegnania Eryce. Ten moment nieuwagi swoich wrogów Eckert postanowił wykorzystać jako okazję do ucieczki. Ze zwierzęcą zręcznością zerwał się na nogi i rzucił przed siebie. Dwaj tubylcy puścili się za nim, ale umknął im sprytnie wspinając się na występ skalny i skacząc na równy grunt po drugiej stronie. Rozległ się głośny trzask, kiedy Eckert przebijał się przez powierzchnię. Coburnowi mignęła czarna dziura o poszarpanych brzegach, z której uleciał w górę rozpaczliwy wrzask, wskutek zjawiska Dopplera przechodzący w cichy jęk. Wyglądało na to, że Eckert spada z wysoka.

— A mówiłem, że tutaj jest miejscami bardzo cienka powierzchnia — zauważył jeden z goryli. — Mildo znów poskąpił materiałów.

— Nie przejmuj się tym — powiedział cierpko jeden z bezwłosych. — Lepiej przeszukajmy te skały. — Grupa rozsypała się w wachlarz, tak jak poprzednio, skupiając się w miarę podchodzenia do Coburna. Coburn zerwał się i rzucił do ucieczki instynktownie kierując się ku zielonemu blaskowi portalu.

— Brać go! Zabić go! — wykrzyknął jeden z nich. Coburn zaklął brzydko, rozpoznając nosowe gęganie najmniejszego goryla, który dał mu się już poznać jako podżegacz. Coburn był zawsze dobrym biegaczem, a teraz — dodatkowo dopingowany strachem, że zostanie złapany albo że przeleci przez powierzchnię — mknął wśród śnieżnego krajobrazu ledwie dotykając stopami ziemi. Ścigany przez nagonkę odsądził się od tubylców, a jaśniejąca zielonkawa poświata, która przybierała znany już kształt świetlistego portalu, była tuż przed nim. Martwy goryl leżał w dalszym ciągu w pobliżu jednego z czarnych słupów.

Na początku ucieczki Coburn żywił niejasne przekonanie, że może obiec całą planetę z równą szybkością, ale teraz, po przebyciu kilometra, zaczął raptownie tracić oddech, a krzyki wrogów słyszał tuż za plecami. Dopadł portalu, przełożył jedną nogę przez prostokąt światła, ale natychmiast ją cofnął. Zła himalajska zima ukąsiła go jak drapieżne zwierzę.

Oddychając chrapliwie, z ustami słonymi z wyczerpania, osunął się na ziemię. Wybór miał bardzo skromny: albo dość szybka śmierć wśród śniegów prawdziwego Everestu, albo najprawdopodobniej bardzo szybka śmierć w rękach prześladowców na sztucznym Eve-reście. Wybrał to drugie, głównie dlatego, że nie wymagało od niego przyjęcia pozycji pionowej. Krzyki prześladowców były coraz głośniejsze.

To jest to, Eryko — pomyślał. — Ale ja cię naprawdę kochałem.

Powiódł dokoła zdesperowanym wzrokiem, usiłując zdobyć się na filozoficzny spokój, ale nieprzyjemny widok zwłok goryla przyniósł mu problematyczną pociechę. Długie kudły poruszały się obojętnie na wietrze odsłaniając mosiężne urządzenia, które połyskiwały tuż przy skórze. Czyżby ozdoby? Coburn podczołgał się do nieruchomego ciała, rozgarnął włosy na boki i odkrył zamek błyskawiczny biegnący od brody do krocza. Kiedy podniósł oczy, które wyrażały zrozumienie, dostrzegł w nieznacznej odległości awangardę pościgu wdrapującą się na skały. Prowadziły zielonkawe stworzenia. Miał nie więcej niż minutę czasu. Rozpiął zamek błyskawiczny, zsunął zwierzęcą maskę i znalazł w środku zwłoki jednego z łysych zielonkawych osobników. Kudłate przebranie stanowiło zarówno kamuflaż, jak i ochronę przed zimnem podczas ich ukradkowych wypraw na Ziemię.

Coburn dygotał z podniecenia i strachu wyciągając martwe ciało z włochatego kokona. Krzyki ścigających stały się ostrzejsze, kiedy dostrzegli jego poczynania. Był; już niemal przy nim. Coburn naciągnął na siebie trzepocącą na wietrze skórę, nasadził na głowę hełm goryla i nie tracąc czasu na zasunięcie zamka, skoczył przez portal dokładnie w momencie, kiedy zielonkawa łapa przejechała mu pazurami po grzbiecie.

Himalajski wiatr podmuchem niewiarygodnego zimna wdarł się przez otwarty kombinezon. Coburn zamknął go niezdarnie rękami w rękawicach i oddalił się od portalu, który od tej strony prezentował się po prostu jako dwa czarne słupy. Wicher wiał okrutny i Coburn ledwie mógł utrzymać równowagę na wyboistym gruncie, ale wiedział, że jak najszybciej musi się stąd oddalić. Ci spośród ścigających go tubylców, którzy mieli na sobie podobne kostiumy, byli powolniejsi w pościgu od swoich bezwłosych braci, ale za to mogli wkrótce znaleźć się po tej stronie drzwi.

Coburn brnął przez oślepiające chmury śniegu. Po upływie jakichś dziesięciu minut poczuł się niemal bezpieczny przed pogonią; po godzinie był pewny, że już nigdy więcej nie zobaczy swoich zielonych prześladowców. Jedyny kłopot polegał na tym, że zaczął podejrzewać, że nie zobaczy już nigdy nikogo. To był Everest, straszliwy władca Himalajów głoszący rykiem żywiołów swój tryumf, a Coburn nie miał ani doświadczenia, ani odpowiedniego sprzętu, żeby się stąd wydostać.

Szedł wytrwale w miarę możliwości kierując się w dół i żywiąc nadzieję, że urządzenia ogrzewcze w jego skafandrze są solidne. Stopniowo jednak opuszczały go siły. Coraz częściej padał i coraz wolniej się cżwigał. W końcu posuwanie się naprzód straciło sens. Usiadł na niskim występie skalnym, czekając aż zasypie go śnieg i wymaże wszelkie ślady jego bezowocnej egzystencji. Pogodził się z myślą o nadchodzącym wiecznym odpoczynku.

Minęło około trzydziestu sekund wiekuistego odpoczynku, kiedy poczuł na sobie prymitywnie uplecioną siatkę, która ściągnęła go na ziemię. Wydał jęk przerażenia i usiłował się wyrwać, ale mocne nici ciaśniej tylko oplotły mu ramiona i nogi. Pomyślał, że wrogowie dopadli go mimo wszystko, i tym razem nie zamierzają ryzykować. Improwizując przekleństwa w galingua Coburn usiłował się podnieść, żeby umrzeć jak mężczyzna, ale nawet ta skromna ambicja została udaremniona silnym ciosem w podstawę czaszki. Gasnącym wzrokiem zdołał jeszcze zauważyć, że jego oprawcy mają zwykłe ziemskie skafandry śniegowe.