W jego głowie zapanował całkowity chaos: chwilami nieprzytomny, od czasu do czasu zdawał sobie sprawę, że go wloką w siatce po śniegu. Kiedy oprzytomniał na tyle, żeby zaprotestować, stwierdził, że otwór na usta w gorylej masce jest zamknięty, a wszelkie porozumienie za pomocą mowy artykułowanej niemożliwe. Dał więc za wygraną, położył się na wznak i ograniczył jedynie do unikania ostrych skał, którymi była usiana droga. Po upływie kilku minut grupa zatrzymała się i jeden z prześladowców odsunął płytkę zasłaniającą mu usta.
— Mamy go! — zawołał po angielsku do kogoś, kto był poza zasięgiem wzroku Coburna. — Złapaliśmy Yeti!
— Cudownie! — odpowiedział kobiecy głos.
Na dźwięk tego głosu oburzenie Coburna, że został zakwalifikowany i potraktowany jak zwierzę, natychmiast ustąpiło. Usiadł i zaczął gorączkowo rozsuwać zamek błyskawiczny.
Kobieta uklękła przed nim.
— Yeti! — wyszeptała zdyszana. — Mój własny Yeti!
Coburnowi udało się wreszcie rozpiąć kostium; odrzucił hełm.
— Eryka — powiedział. — Moja własna Eryka!
— Jezus Maria — rzekła w osłupieniu. A potem jej twarz rozpromienił uśmiech, którego nawet chłód nie był w stanie zwa-rzyć. — Och ty, cudowny wariacie! A ja naprawdę uwierzyłam, że uciekłeś w kosmos i zupełnie o mnie zapomniałeś.
— Nigdy — odparł i wyciągnął do niej ręce.
— Teraz nie czas na to. — Pomogła mu wstać. — Trzeba cię zaprowadzić do pomieszczenia, zanim zamarzniesz na śmierć. No i oczywiście czekamy na ciekawą opowieść, jak to się stało, że w tym zwierzęcym przebraniu poszedłeś śladem mojej ekspedycji.
Coburn objął Erykę ramieniem.
— Spróbuję coś wymyślić.