Bob Shaw
Niekomiksowa opowieść grozy
Obrazki 1 do 6
Ahdnah wygramolił się ze zniszczonej kapsuły ratunkowej i po raz pierwszy objął spojrzeniem świat, na którym wylądował. Ogarnęło go uczucie silnego rozczarowania. Aż po horyzont rozpościerała się tafla lodu, na której jedynym ruchomym elementem były tumany śniegu, jakie wzniecał mroźny, porywisty wiatr.
Ponieważ nie było tu życia, nie mogło być też jedzenia.
Dla istoty gorzej przystosowanej taka perspektywa oznaczałaby niechybną śmierć, ale Ahdnah należał do gatunku inteligentnego i zachłannego na życie. Zaledwie przez kilka sekund ubolewał nad tym, że już nigdy nie zobaczy matki gniazda, i zaraz potem zaczął kopać.
Powierzchnia była twarda i nie ustępowała, ale Ahdnah zmienił się, przebudował swoje ciało tak, by sprostało nowym zadaniom. Przeniósł elementy metaliczne, w dolne partie ślimaczej postaci, wykształcając ostre jak nóż płetwy, którymi zaczął żłobić czarny lód. Szybko zapadł się w wydrążoną przez siebie studnię i gdy nastała noc, dosięgną! właściwej gleby planety. Tu znalazł sprasowane pod lodem szczątki jakiejś wegetacji. Uspokojony — wkręcał się więc dalej w głąb aż do warstwy skalistej, gdzie pozostały jeszcze resztki ciepła.
Kiedy instynkt podpowiedział mu, że osiągnął bezpieczną głębokość, zrobił przerwę i ponownie zmienił formę i naturę swojego ciała, tym razem maksymalnie zmniejszając powierzchnię i przybierając postać zwaną przez jego ziomków Kulą Spoczynkową. Uporawszy się z tym zadaniem zredukował swoją przemianę materii do absolutnego minimum i pogrążył się w bezmyślnej, pozbawionej snów drzemce. Starty na proszek lód w studni nad nim zamarzł znów na kamień i został przysypany niesionym przez wiatr śniegiem.
Przez tysiąc lat lodowiec maszerował na południe; potem klimat stał się łagodniejszy i tafle lodu zaczęły się kurczyć. Rezygnowały ze swojej bezpłodnej obecności powoli, niechętnie i zanim cały obszar równiny, pod którą spoczywał Ahdnah, został odsłonięty, minęło jeszcze trzy tysiące lat. W miarę jak wzrastała temperatura, poziom morza się podnosił, a ukształtowanie lądu ulegało zmianie. Wszędzie rozprzestrzeniły się lasy, systematycznie później niszczone przez dwunogie inteligentne istoty, które przybywały z bardziej na południe położonych regionów, by tu budować swoją cywilizację.
Do tego czasu nawet najtwardsze metale kapsuły ratunkowej zostały zniszczone przez korozję, ale Ahdnah w dalszym ciągu spoczywał bezpieczny, pod ziemią, czekając w uśpieniu.
Obrazki 7 do 17
Niemal każdej pogodnej, a w szczególności księżycowej nocy, na najwyższym piętrze najwyższego budynku Ridgeway Street możną było zobaczyć otwarte okno. Ci, którzy późno przechodzili ulicą, widywali czasem blady cień poruszający się w ciemnym prostokącie: to Willy Lucas ich podpatrywał. A wtedy na pryszczatej, pokrytej młodzieńczym puchem twarzy Willy'ego pojawiał się wyraz paniki i chłopak cofał się od okna przestraszony, że ktoś go spostrzegł.
Kobiety z przeciwka często posądzały Willy'ego, że je podgląda, i skarżyły na niego starszemu bratu, w wyniku czego Willy dostawał wały.
Ale Willy'ego nie interesowały kobiety o zaciętych ustach i bezbarwnych oczach, które znał z Ridgeway Street, ani w ogóle żadne inne, poza tymi, które zaludniały jego wyobraźnię. Po prostu lubił patrzeć na pogrążone w ciszy miasto, kiedy inni spali. Było to tak, jak gdyby wszyscy wymarli pozostawiając go samego, i nie było nikogo, kto by na niego krzyczał czy patrzył złym okiem.
Z tego powodu właśnie w tych rzadkich chwilach, kiedy odczuwał potrzebę ruchu, szedł sobie na spacer po ciemku czując się dobrze i swobodnie na wyludnionych ulicach. Nocą, przytulone do siebie wzdłuż opadającej w dół ulicy domy wydawały się wychudłe i wypełnione atramentem, a okna, jak w komiksach, płonęły jednakowym żółtym blaskiem, który robił na Willym miłe wrażenie.
Pewnej zimnej październikowej nocy, kiedy światło księżyca kładło się na dachach szerokimi oszronionymi snopami, Willy wyglądając przez okno zobaczył, jak w miejscu, gdzie wbijano ostatnie pale pod budowę nowego domu towarowego, coś wychodzi z wody. Osobliwy stwór, wielkości człowieka, poruszał się z ociężałą powolnością, która wydawała się dziwna jak na kogoś, kto wpadł do lodowatej wody. Drżąc z podniecenia chłopak złapał starą teatralną lornetkę z masy perłowej, którą ukradł kiedyś w narożnym sklepie ze starzyzną Conneya, i wycelował ją w wąski pasek wody widoczny pomiędzy domami w miejscu, gdzie Ridgeway Street schodziła do rzeki. Ale człowiek — czy też może to było zwierzę — zdążył już zniknąć. Willy nie zobaczył nic poza pomarszczoną powierzchnią wody; a każdą zmarszczkę kreślił inny kolor z rozszczepionej wiązki światła w zdezelowanej lornetce Willy'ego. Stopniowo powierzchnia rzeki powróciła do swojego poprzedniego stanu wrażliwej gładkości, jak gdyby nic niezwykłego się nie stało.
Willy patrzył niemal do świtu przycupnięty w mroźnej ciemności swego małego poddasza; wreszcie zamknął okno i poszedł spać.
Kiedy się obudził i zszedł na lunch, ich sklep spożywczy, mieszczący się w tym samym domu od ulicy, był pełen ludzi. Siostry Willy'ego, Emily i Ada, były zbyt zajęte na to, żeby przejść na zaplecze i przygotować mu posiłek, więc zrobił sobie kanapki z roztartym bananem grubo posmarowanym marmoladą. Jadł, pogrążony w milczącej zadumie, prawie nie widząc komiksu, który przy tym kartkował, ani nie słysząc dudnienia nasypywanych na wagę kartofli.
Zastanawiał się, czy ma komukolwiek powiedzieć o dziwnym nocnym wydarzeniu. Gdyby to był drobny skandalik tego rodzaju na przykład, że pijany sąsiad wracając do domu wpadł do rzeki, to mógłby liczyć na żywe zainteresowanie obu sióstr. Ale po dokładnym rozważeniu sprawy zdecydował się nic nie mówić. Kiedyś widział, jak wielce szanowna starsza pani z sąsiedniej ulicy ukradła ze sklepu pęczek marchewki. W przypływie rodzinnej lojalności powiedział o tym Adzie, ale dostał tylko reprymendę za kłamstwo. Inne podobne przypadki nauczyły go ostrożności, gdy chodziło o przekazywanie wiadomości rodzinie.
Cały dzień snuł się po domu; wyszedł tylko raz, nad rzekę, gdzie włóczył się wśród kolczastych krzaków i wysokiej trawy, jak gdyby się spodziewał, że znajdzie ciało topielca. Nie znalazłszy jednak nic poczuł się nieswojo i wrócił do domu, gdzie starszy brat Jack zbeształ go za to, że wchodzi do mieszkania w zabłoconych butach.
Obrazki 18 do 26
Tej nocy, wkrótce po dwunastej, dziwny stwór znów wyszedł z wody. Trudno było dostrzec cokolwiek — nie pomagała nawet lornetka teatralna — ale ze swojego punktu obserwacyjnego Willy odróżnił na ciemnym tle poruszającą się wolno plamę całkowitej czerni. Przez chwilę to coś trwało w bezruchu, po czym schowało się za zabudowania gospodarcze. Wysoko, na swoim maleńkim poddaszu, Willy dygotał z podniecenia.
Czekał długo wytężając słuch, aż wreszcie doszło go słabe rytmiczne łomotanie, w którym było coś niepokojąco znajomego i które po kilku sekundach ucichło. Wkrótce potem czarny kształt, i tym razem poruszający się z męczącą powolnością, zjawił się ponownie i wśliznął do wody.
Kiedy znikł, Willy rozmyślał czas jakiś nad tym, co zobaczył i usłyszał, a następnie położył się w dalszym ciągu nie mogąc skojarzyć z niczym znajomego dźwięku. Zapadł w głęboki sen.
Nazajutrz rano zwykła bieganina na Ridgeway Street została spotęgowana przez fakt zniknięcia Desa Martina. Martin był taksówkarzem, człowiekiem spokojnym i pracowitym, nie z tych, co to porzucają rodziny. Kiedy wiadomość dotarła do Willy'ego, chłopak uprzytomnił sobie, że Martin wracał zwykle do domu właśnie nad rzeką. Uświadomił sobie, także poniewczasie, że hałas, który słyszał, to łomot zamykanych przez Martina naderwanych drzwi jego wynajmowanego garażu. Pamiętając, ile razy wyrzucano go z taksówki, kiedy sobie tam zasiadał w czasie posiłku Martina, Willy zachował milczenie. I tak nikt by nie zwrócił uwagi na to, co mówi, chociaż Willy — obdarzony silniejszą intuicją, jak wszyscy ludzie nietuzinkowi — wiedział, że Des Martin musiał spotkać wodnego stwora.