Komandos trzymający straż przed drzwiami sali konferencyjnej zasalutował przepisowo na widok przełożonego. Początkowo zaskoczony, Geary dopiero po chwili zrozumiał, że jeśli stare żołnierskie zwyczaje miały szansę gdziekolwiek przetrwać, to tylko w korpusie piechoty.
— Kapitanie, wszyscy dowódcy okrętów są obecni — zameldowała stojąca obok wejścia Desjani.
Zerknął w stronę sali. Z tego miejsca wyglądała na zupełnie pustą.
— Wszyscy?
— Tak jest, sir! Większość z nich wydaje się zachwycona faktem, że pod panem służą — dodała pospiesznie Desjani.
— Zachwycona? — Oczywiście, że tak. Nie mają pojęcia, co robić. A teraz jest na kogo zrzucić ciężar odpowiedzialności. Od momentu, w którym oświadczył, że przejmuje dowodzenie, Desjani ubyło jakieś dziesięć lat. Czekają na bohatera, który ich ocali, pomyślał gorzko. Nie, to niesprawiedliwa ocena po tym wszystkim, przez co przeszli…
Zastanawiał się, co sam teraz czuł. Jego duszę wypełniała pustka i powoli zaczynał zdawać sobie sprawę, co mogli myśleć ci ludzie w chwili, gdy znany im świat nagle legł w gruzach. Spojrzał badawczo na kapitan „Nieulękłego”, próbując dostrzec jakiekolwiek emocje za zasłoną niepokoju.
— W jakim są stanie? — zapytał.
Desjani uniosła brwi, jakby nie do końca zrozumiała pytanie.
— Wszyscy złożyli już raporty dotyczące uszkodzeń jednostek, sir. Ma pan dostęp do tych danych przez…
— Już je przejrzałem. Nie chodziło mi o okręty. Rozmawiała pani z tymi ludźmi. Zakładam, że doskonale ich pani zna. W jakim są stanie?
Zawahała się.
— Wszyscy widzieli transmisję z okrętu Syndykatu.
— Powtarza się pani. Proszę mi szczerze powiedzieć, co pani sądzi o tych oficerach? Czy zostali już pokonani?
— Nikt nas jeszcze nie pokonał, sir! — krzyknęła, ale ton jej głosu nie przekonywał. Ani wbity w podłogę wzrok. — Są po prostu… zmęczeni. Wszyscy jesteśmy. Sądziliśmy, że atak na główny system Syndykatu pozwoli odbudować równowagę, doprowadzić do zakończenia wojny. Walczymy od tak dawna. I straciliśmy już nadzieję na… na…
— Zwycięstwo — przerwał jej Geary. Nie zamierzał po raz kolejny wysłuchiwać mowy na temat szczegółów całego planu. Admirał Bloch powtarzał to wielokrotnie. Zdecydowane uderzenie, możliwe dzięki czemuś, co nazywano hipernetem i co nie istniało w czasach Geary’ego, i dzięki zdrajcy Syndykatu. Domniemanemu zdrajcy, jak się okazało.
— Rozumiem, że okręty, z którymi się starliśmy, stanowią większą część sił Syndykatu.
— Tak jest. Można powiedzieć, że to niemal cała ich flota. — Desjani wyraźnie walczyła o zachowanie kontroli nad drżącym głosem. — Czekali na nas. Przednie formacje floty Sojuszu nie miały najmniejszych szans.
— Ale trzon ocalał i zdołał się przebić.
— Tak. Ale za jaką cenę. Nawet „Black”… proszę o wybaczenie, nie to miałam na myśli. Nie zdołamy pokonać Syndykatu tymi siłami, które nam pozostały.
Geary zmarszczył brwi. Przestał zwracać uwagę na to, jak mówiła Desjani. O wiele ważniejsze było to, co mówiła. Nie ma nadziei… Zgodnie ze starożytną legendą na dnie puszki Pandory wraz ze wszelkimi nieszczęściami i chorobami umieszczono właśnie nadzieję. To ona miała podtrzymywać ludzi na duchu, gdy wszystko inne zawiedzie. Ale jeśli ci ludzie już ją utracili… Myśląc o tym, spojrzał na kapitan i zobaczył coś, czego się nie spodziewał. Nadzieja nadal tliła się w jej oczach, wpatrzonych teraz w niego.
— Sir! — Desjani przemówiła dziwnie podniosłym tonem. — Za pozwoleniem, sir. Potrzebujemy pana. Oni… My wszyscy potrzebujemy kogoś, w kogo możemy uwierzyć. Kogoś, kto nas z tego wyciągnie.
— Nie jestem tym, za kogo mnie pani uważa. Nie jestem legendą, kapitanie — wreszcie wyrzucił to z siebie. — Jestem tylko człowiekiem. Nie potrafię dokonywać cudów.
— Jest pan „Black Jackiem” Gearym, sir! Walczył pan w jednej z pierwszych bitew tej wojny z przeważającymi siłami wroga.
— I przegrałem, kapitanie.
— Nie, sir!
Zmarszczył czoło, zaskoczony tak gwałtowną reakcją.
— Związał pan wroga walką, zapewniając drogę ucieczki każdemu ze statków konwoju! A potem pozostał pan na polu bitwy, by jednostki eskorty mogły wykonać skok. Wydał pan marynarzom rozkaz ewakuacji w kapsułach ratunkowych, podczas gdy pan w pojedynkę powstrzymywał wroga, dopóki nie zniszczono pańskiego okrętu. Uczyłam się o tym na lekcjach historii, jak chyba każde dziecko w Sojuszu!
Geary patrzył na kapitan z przerażeniem. To zupełnie nie tak, pomyślał, choć pragnął powiedzieć to głośno. Walczyłem, bo musiałem. Walczyłem, bo zobowiązywała mnie przysięga. A zostałem, ponieważ mój okręt, zbyt poważnie uszkodzony, tak czy inaczej, nie przetrwałby skoku. Fakt, nakazałem załodze ewakuację, ale to nie był akt heroizmu, tylko zasrany obowiązek. Ktoś musiał prowadzić ogień zaporowy, podczas gdy kapsuły opuszczały pokład jednostki. A to również należało do moich obowiązków. Nie chciałem umierać. Gdy wszystkie systemy bojowe okrętu odmówiły współpracy, zainicjowałem opóźnione samozniszczenie reaktora. Usiłowałem uciec, wykorzystując ostatnią kapsułę ratunkową. Uszkodzoną kapsułę, która dodatkowo oberwała, kiedy statek eksplodował. Nie miałem działającej boi sygnałowej. Zostałem uwięziony w kawałku złomu dryfującym w przestrzeni wypełnionej wrakami. Nikt mnie nie szukał. Dopiero wasza potężna flota po niemal stu latach dotarła do tamtego zapomnianego systemu i przypadkiem się na mnie natknęła. A kiedy zostałem obudzony, powiedzieliście mi, że Sojusz zmienił mnie w kogoś, kim nigdy nie byłem. Nadano mi pośmiertnie stopień kapitana za zasługi na polu walki, uczyniono pierwszym bohaterem tej wojny. Ale jak ktoś, kto jeszcze żyje, może być legendą?
Nie powiedział ani słowa. Patrzył na Desjani i wiedział, że i tak mu nie uwierzy. Poza tym bał się wraz z własną legendą zniszczyć widoczne w oczach kapitan resztki nadziei.
Dałem admirałowi słowo, że uczynię wszystko, co w mojej mocy, by ocalić tę flotę, pomyślał. Tylko jak to zrobić? Jak ten bohater, któremu tak bezgranicznie ufają, zdoła tego dokonać?
— To było dawno temu, kapitanie — odparł w końcu najłagodniej jak potrafił. — Ale dam z siebie wszystko. — A w myślach dodał: i módlcie się, żeby to wystarczyło. — Zanim zaczniemy konferencję, proszę mi powiedzieć, dlaczego ten „klucz” jest taki ważny?
Desjani rozejrzała się po korytarzu, a potem zaczęła mówić tak cicho, że ledwie ją rozumiał.
— To klucz hipernetowy Syndyków. Mamy go na pokładzie „Nieulękłego”.
— Ale co to, u licha, znaczy?
Spojrzała na niego zdziwiona.
— Proszę wybaczyć, zapomniałam, że pan nie zna koncepcji hipernetu.
— Wiem tylko tyle, że hipernet pozwala na znacznie szybsze przemieszczanie się między systemami niż tradycyjne skoki.
— O, tak. Znacznie szybsze, sir. Faktyczna przewaga tej metody, tak na marginesie opierającej się na teoriach naukowych, których prawdę powiedziawszy, zupełnie nie rozumiem, pozwala na uzyskanie przyspieszeń rzędu dziesięciu, a czasem nawet stu razy większych.
— Żartuje pani…
Desjani zaprzeczyła ruchem głowy i jeszcze raz rozejrzała się po korytarzu.
— Skoki systemowe wykorzystują studnie grawitacyjne istniejących gwiazd, podczas gdy hipernet tworzy studnie sam. Po otworzeniu wejścia do hipernetu cała sieć zostaje podporządkowana czemuś, co nazywamy częstotliwością. Choć tak naprawdę rzecz jest nieco bardziej skomplikowana. Do każdego z takich wejść, czyli wrót, zostaje przypisana określona podczęstotliwość. Aby z niej skorzystać, potrzebny jest właśnie klucz. Pozwala on na wejście do hipernetu i wybranie właściwych wrót docelowych.