— Komodorze, czy po powrocie do domu zrezygnuje pan z prób decydowania o losach Sojuszu?
Zanim odpowiedział, wziął głęboki oddech.
— Szczerze mówiąc, ja już chyba o nich decyduję, ale zaręczam, że nie na własne życzenie. Jeśli doprowadzę „Nieulękłego” do naszych sektorów z urządzeniem, które mam na pokładzie, Sojusz zyska możliwość zmuszenia Syndyków do negocjacji. Zyska możliwość zakończenia wojny. Ale jeśli nie wrócę, jeśli zostanę pokonany, Syndycy zdobędą potworną przewagę militarną i jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, żeby jej nie wykorzystali. Zatem od tego, jak potoczą się losy tej floty, zależy niemal wszystko. — Spojrzał Rione prosto w oczy. — przysięgam, że gdybym tylko mógł, natychmiast usunąłbym się w cień. Ale nie mogę. I pani o tym wie. Nikt inny nie doprowadzi floty do domu. Próbowałem sobie wmawiać, że nie jestem niezastąpiony, że ktoś może zająć moje miejsce. Ale to nieprawda.
Wyraz twarzy Rione pozostawał niewzruszony.
— Demokracje i republiki nie mogą istnieć w cieniu ludzi niezastąpionych, komodorze.
— Ale to dotyczy jedynie czasu potrzebnego na wykonanie misji! Kiedy wrócimy na terytorium Sojuszu, przekażę dowodzenie w ręce pierwszego admirała, którego spotkam, a potem znajdę jakąś spokojną planetę, na której spędzę resztę życia. — Geary wstał i zaczął nerwowo spacerować po kajucie. — Nie mam innych ambicji, a honor przodków niczego więcej nie może ode mnie wymagać. Zrezygnuję z dowództwa, zrezygnuję z zaszczytów i odejdę do… do…
— Dokąd? — teraz w głosie Rione dało się wyczuć także znużenie, choć Geary nie miał pojęcia, czym spowodowane. — Jaka planeta zaoferuje panu schronienie przed legendą „Black Jacka” i uwielbieniem dla człowieka, który ocalił flotę, a kto wie, może nawet i cały Sojusz?
— Myślę, że… — Już chciał wymienić nazwę, ale zorientował się, że jego rodzinny świat nigdy nie da mu tego, czego potrzebował, czyli ciszy i spokoju. Oczami wyobraźni widział setki pomników postawionych ku czci „Black Jacka”. I wtedy przypomniał sobie o planecie, którą niejednokrotnie wspominał w ciągu ostatnich tygodni. — Kosatka.
— Kosatka? — Rione roześmiała się głośno. — Już panu kiedyś mówiłam, komodorze, że pański los nie jest związany z Kosatką. To piękna i spokojna planeta, ale nie zdoła pana zatrzymać.
— Przecież ja nie…
— Żadna planeta pana nie zatrzyma, bez względu na to, co próbuje pan sobie wmawiać. — Wstała, nie spuszczając wzroku z rozmówcy. — Ale jeśli się okaże, że trzeba pozbawić pana mocy decydowania o losie Sojuszu, nie zawaham się, by to uczynić.
Uniósł brwi, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie usłyszał.
— Pani mi grozi?
— Nie. Jedynie informuję, że jeśli wyciągnie pan rękę po coś, co nie należy do pana, ja będę osobą, która tę rękę powstrzyma. — Ruszyła w stronę włazu, ale zanim wyszła, przystanęła. — I proszę pamiętać, ja nie jestem niezastąpiona. Nawet jeśli mnie zabraknie, przyjdą inni.
— Przecież niczego nie zrobiłem…
— Myli się pan. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie osądzam pana z góry. Nawet jeśli podejmował pan dyskusyjne decyzje, robił pan to przez wzgląd na dobro floty. Jeśli zgodnie z przysięgą zrezygnuje pan z ambicji wpływania na losy Sojuszu, będę pańskim najwierniejszym sprzymierzeńcem. Ale proszę też pamiętać, komodorze, że władza potrafi kusić. Proszę pamiętać, że być może będzie pan musiał Podjąć działania, które wydadzą się panu w pełni usprawiedliwione, a które w ostateczności doprowadzą do zniszczenia wszystkiego, w co pan wierzy.
— Nie należę do ludzi, którzy dopuszczają się takich czynów! — Geary spojrzał na współprezydent ze złością.
— A czy „Black Jack” również do nich nie należy?
— Słucham? — Stanął jak wryty, nie mogąc pojąć, skąd takie pytanie przyszło Rione do głowy. — Nawet nie wiem, kim jest ten zmyślony bohater. Wiem tylko tyle, że ja nim nie jestem.
Współprezydent zaprzeczyła, powoli kręcąc głową.
— Z przykrością muszę powiedzieć, że znów nie ma pan racji. Bez względu na to, za kogo się pan uważa, w tej rzeczywistości, w tym wszechświecie, jest pan „Black Jackiem” Gearym.
— Więc może mi pani wytłumaczy, dlaczego trzeba aż tyle wysiłku, by podtrzymać dowódców na duchu, skoro tak cholernie mocno wierzą w „Black Jacka” Geary’ego?!
— Sam pan sobie odpowiedział. Oni wierzą w „Black Jacka”, komodorze. W ich wyobrażeniach ta postać to absolutny ideał. Jeśli kiedykolwiek dojdą do wniosku, że pan mu nie dorównuje, po prostu przestaną w pana wierzyć.
— Zatem twierdzi pani, że jestem przeklęty bez względu na to, co zrobię? Że muszę być chodzącym ideałem, aby uratować tę flotę? „Black Jackiem”, na którego cześć piszą hymny? Ale jak mam sprostać tak wygórowanym oczekiwaniom?
— Obawiam się, że w tym względzie nie będę w stanie panu pomóc. — Rione ukłoniła się i wyszła.
Geary opadł ciężko na fotel. Myślał tylko o dwóch rzeczach.
A jeśli ona ma rację? I za co, do cholery, mnie to spotkało?
— Wszystkie jednostki w formacji Sigma. Zwrot na bakburtę o dwadzieścia stopni w czasie trzy cztery. — Geary obserwował na wyświetlaczu przebieg symulacji. Złapał się rękami za głowę, gdy połowa okrętów wykonała manewr zdecydowanie za wcześnie.
Słuchajcie moich poleceń! Słuchajcie ich, proszę! Przecież macie wystarczającą ilość czasu na ich przeanalizowanie, pomyślał ze złością, a potem powiedział najspokojniej jak potrafił:
— Do wszystkich jednostek. Wypełniajcie rozkazy precyzyjnie. — Sprawdził godzinę, przetarł oczy, po czym nadał kolejny komunikat. — Do wszystkich jednostek. Kończymy na dzisiaj. Dziękuję za zaangażowanie.
Mam nadzieję, że czegoś się nauczyli. Czegokolwiek poza utrzymywaniem pozycji w szyku. Jeśli zaczną zwracać większą uwagę na opóźnienia, z jakimi nakazuję im wykonywać manewry, z pewnością zaliczą ten test.
Kapitan Desjani wyglądała na zmęczoną, ale wciąż się uśmiechała, jakby chciała dodać przełożonemu otuchy.
— Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby nasze okręty manewrowały w ten sposób w warunkach bojowych.
— I jeszcze przez jakiś czas pani nie zobaczy — odparł Geary najdelikatniej jak potrafił, nie chcąc dawać upustu przepełniającej go goryczy. — To tylko symulacja, żaden z dowódców nie czuł stresu pojawiającego się w obliczu realnego zagrożenia.
— Mimo to mam wrażenie, że uczyniliśmy spore postępy.
Geary myślał przez chwilę, a potem przytaknął.
— Racja. Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, ile czasu spędziliśmy na ćwiczeniach. — Rzucił okiem na ostateczne ustawienie okrętów, które zastygły w bezruchu po zatrzymaniu symulacji. — Wiele się nauczyliśmy podczas tych dwóch tygodni. Mamy sporo utalentowanych dowódców, nie wyłączając tu obecnej. — Ukłonił się w stronę kapitan.
— Dziękuję, sir! — Desjani wyglądała na jednocześnie dumną i zawstydzoną z pochwały.
— Mówię poważnie. Potrafi pani wyczuć okręt. Niektórych ludzi można tego uczyć przez całą długość życia gwiazdy i mimo to nadal będą szarpać jednostką, jakby była świnią w uprzęży. Natomiast pani potrafi nad nią zapanować. — Geary wstał. — Powinienem odpocząć przed kolejną symulacją. A pani?
— Mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia w ramach obowiązków kapitana — odparła. — Powiadają, że niegodziwcy nigdy nie zaznają spokoju.
— Nie wiem, jak niegodziwcy, Taniu, ale to prawda, kapitanowie okrętów nigdy się dobrze nie wysypiali. Dziękuję za pomoc, jakiej mi ostatnio udzielałaś.