W tym momencie, według redaktora naczelnego „Pulsu”:
Pozornie wcale niezdziwiony powrotem słynnego uniwersyteckiego człowieka puszczy, Shank podjął kolejną próbę zdobycia zwycięskiego gola. Bibliotekarz powstrzymał ją jednakże jedną ręką i bez wysiłku cisnął piłkę na połowę Zjednoczonych. W tej grze o wszystko wydawało się nam, że każdy gracz na boisku ściga piłkę, jakby byli gromadą chłopców goniących po ulicy za tradycyjną puszką. Jednakowoż pan Nobbs, którego — jak nas zapewniono — nie łączy żadne pokrewieństwo, zdołał uzyskać dość miejsca, by pechowemu panu Likelyemu dać szansę podjęcia kolejnej próby podążenia śladami ojca. Próba nie powiodła się o szerokość — w naszej ocenie — jednej czwartej cala, a piłkę chwycił Duży Chłopiec Barton, który natychmiast runął, krztusząc się, albowiem — jak rozumiemy — aby uwolnić ręce, wcisnął sobie do ust zbyt wielką porcję zapiekanki.
— Nie powinno tak być — powiedziała Glenda, a myśl odbiła się echem w jej głowie: Nie powinno tak być. — Trev musi wygrać, nie ma innej możliwości.
Głos powrócił znowu… Czy można słyszeć echo we własnej głowie? — zastanowiła się. Oni przegrają, pomyślała potem. Przegrają, bo Andy wie, jak łamać reguły.
Reguły.
„Ja jestem regułami”.
Rozejrzała się, ale oprócz doktora i jego jęczących lub — w przypadku Ridcully’ego — przeklinających podopiecznych nie było w pobliżu nikogo poza Juliet, która obserwowała mecz ze swym zwykłym lekkim uśmieszkiem.
— Wielkie nieba! Przecież musi tylko zdobyć jednego gola — stwierdziła Glenda.
„Ja jestem golem”, odezwał się cichy głos znikąd.
— Słyszałaś to?
— Co? — spytała Juliet. Odwróciła się i Glenda zobaczyła, że płacze. — Trev przegra…
„Ja jestem piłką”.
Głos dobiegał z jej kieszeni. Sięgnęła tam i wyjęła puszkę Treva.
Doktor Lawn jęknął tylko i pobiegł na boisko ku czkającemu Charliemu (jak to później opisał „Puls”). Glenda ruszyła za nim i dogoniła pana Nobbsa.
— Jeśli chce pan jeszcze kiedyś w życiu dostać kubek herbaty i kawałek ciasta, panie Nobbs, kopnie pan piłkę do mnie. Zobaczy mnie pan bez trudu, bo będę wrzeszczeć i głupio się zachowywać. Rób pan, co mówię, jasne?
„Rób, co mówi, jasne?” — usłyszała echo swoich słów.
— I co panienka zrobi? Rzuci ją z powrotem?
— Coś w tym rodzaju — odparła Glenda.
— I co komu z tego przyjdzie?
— Tyle że wygracie mecz. Właśnie tyle. Pamięta pan regułę 202?
Zostawiła go zamyślonego, a sama ruszyła do pani Whitlow i jej dziewcząt, które w tej chwili nie miały kogo zachęcać do walki.
— Myślę, że w takiej chwili powinnyśmy naprawdę dać chłopcom dobry występ — zaproponowała. — Mam rację, Juliet?
Juliet, która posłusznie szła za nią, odpowiedziała:
— Tak, Glendo.
„Tak, Glendo”.
Znowu to samo. Jedno zdanie. Dwa głosy.
Pani Whitlow nie należała do osób, które przyjmują polecenia od szefowej nocnej kuchni, ale Glenda pochyliła się do niej znacząco.
— To specjalna prośba nadrektora — szepnęła.
Ożywienie Dużego Chłopca Bartona nie było łatwym zadaniem i chyba nawet mniej ochotników miało chęć wcisnąć mu palce w gardło niż poprzednio bibliotekarzowi. Opróżnienie go i późniejsze sprzątanie także zajęło więcej czasu.
Kiedy sędzia wezwał drużyny na pozycje, podbiegła zdyszana Glenda i wręczyła mu kartkę papieru.
— Co to takiego?
— To są reguły, proszę pana. Zauważy pan, że jedną z nich zakreśliłam.
Przeczytał.
— Dla mnie brzmi to jak kupa bzdur — stwierdził z lekceważeniem.
— Wcale nie, jeśli będzie pan czytał po kawałku. To reguła, proszę pana.
Nadrektor Henry wzruszył ramionami i wcisnął papier do kieszeni.
Pedel Nobbs przez chwilę spoglądał na Glendę, wyraźnie nie na miejscu w zespole dziewcząt. Glenda znana była ze szczodrości wobec przyjaciół i robiła najlepszą herbatę na uniwersytecie. Tu nie chodziło o piłkę, chodziło o kubek czegoś gorącego, a może też pączka…
Pochylił się do Nutta.
— Glenda kazała mi pamiętać o regule 202 — powiedział.
Nutt rozpromienił się.
— Sprytny pomysł i oczywiście, że się uda. Kazała panu kopnąć piłkę za boisko?
— Tak, zgadza się. Będziemy oszukiwać?
— Nie. Będziemy ściśle trzymać się reguł. A ścisłe trzymanie się reguł bywa o wiele lepsze od oszukiwania.
Szansa Nobbsa pojawiła się całkiem szybko — co dziwne, wskutek ewidentnie chybionego podania Hoggetta. Czy Hoggett stał bardzo blisko, kiedy rozmawiali? I czy rzeczywiście powiedział „Do dzieła”? Na to wyglądało.
Nobbs kopnął piłkę w stronę zespołu dziewcząt. Glenda złapała ją w powietrzu i wcisnęła pod fałdy spódnicy pani Whitlow.
— Nie widziałyście tego, moje drogie, nie wiecie, gdzie jest teraz i za nic w świecie się nie ruszycie. Jasne?
Tłum gwizdał i krzyczał, a ona wyjęła z torby puszkę i podniosła ją w górę.
— Piłka zgubiona! — krzyknęła z całych sił. — Piłka zastępcza!
Rzuciła puszkę prosto do pedla Nobbsa, który zorientował się szybko i przerzucił ją do Nutta. Zanim ktokolwiek z pozostałych zdążył się ruszyć, puszka z cichym „gloing!” wylądowała na czubku buta Treva…
Redaktor „Pulsu” napisał:
Zapewniono nas, że w dniu meczu nie używano żadnej magii, i nie do mnie należy zaprzeczanie szacownemu gronu profesorskiemu Niewidocznego Uniwersytetu. Wszystko, co Wasz korespondent może na ten temat powiedzieć, to że Trevor Likely wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu kopnął „piłkę” w stronę gola Akademików, gdzie stanął, z pozoru czekając na nawałę rozwścieczonego zespołu Zjednoczonych. To, co nastąpiło potem, nie było po prostu golem; było karą, było wyrokiem… Było zapisaniem nazwiska Likely po raz drugi w annałach historii piłki nożnej, gdyż Trevor, sławny syn sławnego ojca, wytarł podłogę Zjednoczonymi, wykręcił ich i zrobił to jeszcze raz. Biegł. Omijał. Czasami uprzejmie kopał „piłkę” wprost do obrońcy, który nagle odkrywał, że zmierza ona całkiem gdzie indziej, przypadkiem właśnie tam, gdzie aktualnie stoi Likely. Nabijał się z nich. Bawił się z nimi. Sprawiał, że zderzali się ze sobą, gdy dwaj naraz skakali do „piłki”, która w niewyjaśniony sposób znajdowała się nie tam, gdzie obaj sądzili. Co bardziej opanowani gracze Zjednoczonych musieli z ulgą powitać moment, kiedy zrezygnował i przerzucił „piłkę” nad głową ich rezerwowego strażnika, Micky’ego Pilforda (ostatnio z Wędrowców z ul. Solidnej), i do siatki, gdzie zatoczyła krąg i powróciła, by wylądować dokładnie na czubku buta Likely’ego. Cisza…
… rozlała się jak ciepłe masło. Glenda była pewna, że słyszy daleki śpiew ptaków albo — być może — szelest robaków pod murawą, ale też bardzo wyraźny i dobiegający z zaimprowizowanego szpitala doktora Lawna odgłos wymiotów „Dużego Chłopca” Bartona.
I wtedy, gdy zapanowała cisza, pewien dźwięk zaczął się wlewać niczym struga wody z pękniętej tamy. Był fizyczny i był złożony. Tu i tam widzowie zaczynali śpiewać — wszystkie pieśni wszystkich drużyn, połączone i zharmonizowane w jednej doskonałej chwili.