— Proszę wziąć jeszcze kawałek mojej wspaniałej szarlotki — zaproponował Nutt.
— Ale ona dała ją tobie — odparł z uśmiechem Trev. — Nie dałaby mi spokoju, gdybym zjadł twoje ciasto.
— Ale jest pan moim przyjacielem, panie Trev. A że to moje ciasto, mogę sam zdecydować, co z nim zrobię.
— Nie — odparł Trev i machnął ręką. — Ale możesz coś dla mnie zrobić za to, że jestem takim dobrym i pobłażliwym szefem, co pozwala ci pracować tyle godzin, ile tylko chcesz.
— Tak, panie Trev? — spytał Nutt.
— Glenda przyjdzie tu koło południa. Uczciwie mówiąc, w ogóle rzadko stąd wychodzi. No więc bym chciał, żebyś poszedł do niej i zapytał, jak ma na imię ta dziewczyna, która tam była dziś w nocy.
— Ta, która na pana krzyczała, panie Trev?
— Ta samiutka.
— Oczywiście, że to zrobię — obiecał Nutt. — Ale czemu sam pan nie zapyta panny Glendy? Zna pana.
Trev znów się uśmiechnął.
— Tak, zna, i dlatego wiem, że nic nie powie. O ile mogę osądzić, a jestem niezłym sędzią, chciałaby lepiej poznać ciebie. Nigdy jeszcze nie spotkałem damy tak dobrej w użalaniu się nad ludźmi.
— Nie ma we mnie wiele do poznawania…
Trev rzucił mu długie, zamyślone spojrzenie. Nutt nie odrywał wzroku od pracy. Trev nie znał nikogo, kto tak łatwo dawał się pochłonąć. Inni ludzie, którzy trafiali do kadzi, byli trochę dziwaczni — właściwie można to nawet uznać za wymaganie konieczne. Ale ten mały, ciemnoszary koleś wydawał się jakby dziwaczny w przeciwnym kierunku.
— Wiesz, Nutts, powinieneś częściej stąd wychodzić.
— Och, wcale nie uważam, żeby mi się to podobało — wyznał Nutt. — I chciałbym panu bardzo uprzejmie przypomnieć, że w moim imieniu nie ma s. Byłbym wdzięczny…
— Widziałeś kiedy mecz piłki nożnej?
— Nie, panie Trev.
— No to jutro cię zabiorę. Sam nie gram, oczywiście, ale nigdy nie opuszczam meczu, jeśli naprawdę nie muszę. Żadnej ostrej broni, chyba. Sezon niedługo się zacznie i wszyscy się rozgrzewają.
— No, bardzo to miłe z pana strony, aleja…
— Wiesz co? Wpadnę po ciebie tutaj, na dół, koło pierwszej.
— Ale ludzie będą na mnie patrzeć! — zawołał Nutt.
A w głowie słyszał głos Lady, spokojny i chłodny jak zawsze: „Nie wyróżniaj się. Wtop się w tłum”.
— Nie, nie będą — uspokoił go Trev. — Możesz mi wierzyć. Wszystko załatwię. Smacznego ciasta. Idę.
Z kieszeni kurtki wyciągnął puszkę, upuścił, podrzucił w powietrze, parę razy podbił grzbietem stopy, aż zawirowała i zamigotała niczym jakieś ciało niebieskie, a potem kopnął bardzo mocno tak, że grzechocząc, lekko poszybowała przez wielką, mroczną salę kilka stóp nad kadziami. Wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu wyhamowała lot o kilka stóp przed ścianą, kręciła się przez chwilę, po czym poleciała z powrotem, a zdumionemu Nuttowi zdawało się, że z prędkością jeszcze większą niż poprzednio.
Trev złapał ją bez wysiłku i wcisnął do kieszeni.
— Jak pan to robi, panie Trev? — zapytał oszołomiony Nutt.
— Nigdy się nie zastanawiałem — przyznał Trev. — Ale zawsze mnie dziwi, że inni nie potrafią. Wszystko polega na podkręceniu.
To nietrudne. Zobaczymy się jutro, tak? Nie zapomnij o tym imieniu.
Jazda konnym omnibusem nie była wiele szybsza od marszu, ale to nie jadący musiał maszerować, miały miejsca siedzące, dach i biletera z toporem, więc ogólnie, w wilgotnych, szarych godzinach przedświtu, warto było zapłacić dwa pensy. Glenda i Juliet siedziały obok siebie i kołysały się lekko przy podskokach wozu, zatopione w myślach. A przynajmniej Glenda — Juliet potrafiła zatonąć w połówce myśli. Albo i mniej.
Glenda jednak stała się ekspertem w ocenie, kiedy Juliet ma zamiar się odezwać. Było to jak zmysł żeglarza przewidującego zmianę wiatru. Pojawiały się drobne sygnały, jak gdyby myśl musiała najpierw rozgrzać jej śliczny móżdżek i trochę go rozkręcić, zanim cokolwiek się zdarzy.
— Kim był ten chłopak, który przyszedł po zapiekankę? — spytała Juliet nonszalanckim tonem. Albo prawdopodobnie tonem, który uważała za nonszalancki. Czy też uważałaby za nonszalancki, gdyby wiedziała, że istnieje takie słowo.
— To Trevor Likely — odparła Glenda — i nie chcesz mieć z nim nic wspólnego.
— Czemu nie?
— To Ćmok! I uważa się za Twarz. A jego ojcem był wielki David Likely! Twój tato by dostał szału, gdyby się dowiedział, że choćby z nim rozmawiałaś.
— Ma ładny uśmiech — stwierdziła Juliet z rozmarzeniem, które u Glendy uruchomiło wszystkie możliwe alarmy.
— To łobuz — oświadczyła twardo. — Nie cofnie się przed niczym. I nie umie trzymać rąk przy sobie.
— A skąd niby to wiesz? — zdziwiła się Juliet.
To była jej kolejna denerwująca cecha. Często przez długie godziny zdawało się, że między tymi perfekcyjnymi uszami nic się nie dzieje, a potem wystrzeliwało takie najeżone kolcami pytanie.
— Wiesz, powinnaś starać się lepiej wyrażać — rzekła Glenda, próbując zmienić temat. — Przy twoim wyglądzie mogłabyś złapać chłopaka, który myśli o czymś więcej niż tylko piwo i piłka. Próbuj mówić bardziej z klasą, co? Nie musisz przecież…
— Moja zapłata, drogie panie?
Uniosły głowy i spojrzały na biletera, który trzymał topór prawie całkiem niegroźnie. Jeśli chodzi o unoszenie głów, nie musiały się specjalnie wysilać — właściciel topora był bardzo niski.
Glenda spokojnie odsunęła ostrze.
— Nie wymachuj tym, Roger. — Westchnęła. — To nie robi wrażenia.
— Och, przepraszam, panno Glendo. — Krasnolud się zawstydził, widoczna zza brody część twarzy poczerwieniała. — Mam za sobą długą zmianę. Należą się cztery pensy, moje panie. Przepraszam za ten topór, ale miewamy tu ludzi, którzy wyskakują bez płacenia.
— Powinno się go odesłać tam, skąd pochodzi — mruknęła Juliet, kiedy bileter odszedł.
Glenda wolałaby nie reagować. O ile mogła to stwierdzić, przynajmniej do dzisiaj, jej przyjaciółka nie miała własnych opinii i zwyczajnie powtarzała to, co powiedzieli jej inni. Ale jednak nie mogła się powstrzymać.
— Znaczy, na Kopalni Melasy. Urodził się w mieście.
— Czyli fan Kopalniaków? No, mogłoby być gorzej.
— Nie wydaje mi się, żeby krasnoludy interesowały się piłką nożną — stwierdziła Glenda.
— A mnie się nie wydaje, coby można być prawdziwym Morporczykiem i nie kibicować swojej drużynie.
To kolejna wytarta mądrość ludowa zapamiętana przez Juliet. Glenda postanowiła zostawić ją bez odpowiedzi. Czasami dyskusja z przyjaciółką przypominała boksowanie mgły. Poza tym człapiące konie pracowicie mijały właśnie ich ulicę. Obie wysiadły więc w biegu.
Drzwi domu Juliet pokrywały starożytne pozostałości licznych warstw farby, która przez lata pofałdowała się w niewielkie wzgórki. Zawsze była to najtańsza dostępna. W końcu człowiek może sobie pozwolić albo na piwo, albo na farbę, a farby nie da się wypić, chyba że jest się panem Johnsonem spod czternastki, który wyraźnie pił ją przez, cały czas.
— Nie powiem twojemu tacie, że się dzisiaj spóźniłaś — obiecała Glenda, otwierając przyjaciółce drzwi. — Ale jutro przyjdź wcześnie, dobrze?
— Tak, Glendo — odpowiedziała pokornie Juliet.
— I nie myśl o Trevorze Likelym.
— Tak, Glendo.
Ton był pokorny, ale Glenda rozpoznała iskrę. Kiedyś widziała ją w lustrze.