Выбрать главу

Teraz jednak przygotowała wczesne śniadanie dla wdowy Crowdy, która mieszkała w domu po drugiej stronie ulicy i ostatnio nie mogła za dużo chodzić, usadowiła ją wygodnie, posprzątała trochę w coraz jaśniejszym świetle dnia i w końcu poszła spać.

Jej ostatnia myśl — zanim rzuciła się w sen — brzmiała: Gobliny kradną kury? Zabawne, nie wyglądał na takiego.

O wpół do ósmej obudził ją sąsiad, rzucając żwirem w okno. Chciał, by obejrzała jego ojca, którego stan opisał jako „marny”. I tak zaczął się dzień. Nigdy nie musiała kupować budzika.

* * *

Dlaczego inni ludzie potrzebowali tyle snu? Dla Nutta stanowiło to wieczną zagadkę. A sam zaczynał się nudzić.

Jeszcze w zamku w Überwaldzie zawsze był ktoś, z kim mógł porozmawiać. Lady lubiła czas mroku i w ogóle nie wychodziła na słońce, więc goście przybywali nocą. Nie mógł się pokazywać, oczywiście, ale znał przejścia w murach i wszystkie tajemne wizjery. Widywał eleganckich dżentelmenów, zawsze w czerni, i krasnoludy w żelaznych zbrojach, które błyszczały jak złoto (później, w swojej piwnicy pachnącej solą i burzą z piorunami, Igor pokazał mu, jak się je robi). Bywały też trolle — wydawały się bardziej cywilizowane od tych, przed którymi nauczył się uciekać w lesie. Zapamiętał zwłaszcza jednego, który błyszczał jak klejnot (Igor mówił, że ma skórę z żywego diamentu). Już samo to by wystarczyło, żeby na zawsze wkleić go do wspomnień Nutta, ale był jeszcze ten moment, kiedy pewnego dnia diamentowy troll siedział przy stole z innymi trollami i krasnoludami, i nagle diamentowe oczy skierowały się w górę i zobaczyły Nutta wyglądającego przez malutki, ukryty otwór na drugim końcu komnaty. Nutt był tego pewien. Odskoczył tak gwałtownie, że walnął tyłem głowy o ścianę.

Z czasem poznawał wszystkie zakątki w podziemiach i warsztatach zamku Lady. „Możesz chodzić, gdzie tylko zechcesz, i rozmawiać z każdym… Pytaj o wszystko, a otrzymasz odpowiedź. Kiedy zechcesz się uczyć, będziesz nauczony. Korzystaj z biblioteki. Otwieraj dowolne książki”.

To były dobre czasy. Gdziekolwiek poszedł, ludzie przerywali pracę, by mu pokazać, jak się struga i rzeźbi, formuje, odlewa i wytapia żelazo, wykuwa podkowy — ale nie jak się je przybija, bo konie dostawały szału, kiedy tylko wchodził do stajni. Jeden wykopał kiedyś deski ze ściany za sobą.

Tego szczególnego popołudnia Nutt poszedł do biblioteki, gdzie panna Healstether znalazła mu książkę o zapachach. Przeczytał ją tak szybko, że wzrok powinien chyba zostawić bruzdy na papierze. Z pewnością zostawił ślad w bibliotece: dwadzieścia dwa tomy „Śniadaniowego kompendium zapachów” leżały wkrótce na długim pulpicie, a obok nich „Fanfara hippiki” Spouta. Potem, zbaczając do działu historycznego, Nutt zanurkował w sekcji folkloru; panna Healstether pedałowała za nim na ruchomej bibliotecznej drabince.

Obserwowała go z pełnym satysfakcji podziwem. Kiedy tu przybył, ledwie potrafił czytać, ale wziął się do doskonalenia tej sztuki tak, jak bokser ćwiczy przed walką. I rzeczywiście z czymś walczył, choć nie wiedziała, co to takiego, a oczywiście Lady niczego nie tłumaczyła. Siadywał nocami przy lampie, z książką, która go zaciekawiła, słownikiem i tezaurusem po bokach, wyciskając znaczenie z każdego słowa, bez wytchnienia atakując własną ignorancję.

Kiedy wróciła następnego ranka, na pulpicie leżał też słownik krasnoludziego oraz „Mowa trolli” Postalume’a.

Przecież nie powinno się tak uczyć, mówiła sobie. Wiedza tak się nie utrwala. Nie można ładować jej do głowy niczym widłami. Wiedzę należy przetrawić. Nie wystarczy poznać, trzeba jeszcze zrozumieć.

Wspomniała o tym Fasselowi, kowalowi.

— Wie panienka — odparł — on przyszedł do mnie niedawno i powiedział, że przyglądał się już kowalstwu i czy może spróbować. Znam rozkazy Lady, no to dałem mu kawałek sztaby, pokazałem młot i obcęgi, a minutę później walił już… no, jak młotem. I zrobił całkiem ładny nóż, naprawdę ładny. On myśli. Widać prawie, jak ten jego brzydki mały rozumek wszystko rozgryza. Spotkała pani kiedy goblina?

— Dziwne, że pan pyta — odrzekła. — Według naszego katalogu mamy tu jeden z bardzo niewielu egzemplarzy dzieła J. P. Bunderbella „Pięć godzin i szesnaście minut wśród goblinów Dalekiego Überwaldu”, ale nigdzie nie mogę go znaleźć. Jest bezcenny.

— Pięć godzin i szesnaście minut to chyba nie za długo — zauważył kowal.

— Można tak pomyśleć, prawda? Ale podczas odczytu, jaki wygłosił w Towarzystwie Intruzów[6], i tak było to jakieś o pięć godzin za długo — wyjaśniła panna Healstether. — Stwierdził, że różnią się rozmiarami od nieprzyjemnie wielkiego do obrzydliwie małego, mają mniej więcej taki poziom kultury jak jogurt, a cały czas próbują dłubać w nosie, ale nie mogą trafić. Absolutna strata miejsca, jak stwierdził. Spowodował tym spore poruszenie. Antropolodzy nie powinni tak pisać.

— I młody Nutt jest jednym z nich?

— Tak. Też nie mogę tego pojąć. Widział go pan wczoraj? Ma w sobie coś takiego, co przeraża konie, więc przyszedł do biblioteki i znalazł starą książkę o Słowie Jeźdźca. To było takie jakby tajne stowarzyszenie, które wiedziało, jak robić specjalne olejki, żeby konie ich słuchały. Potem spędził wieczór w krypcie Igora i warzył tam bogowie jedni wiedzą co, a dziś rano jeździł konno po dziedzińcu. Koń nie był zachwycony, przyznaję, ale chłopak wygrywał!

— Dziwię się, że ta jego brzydka mała głowa nie wybuchnie — mruknął Fassel.

— Ha! — rzuciła z goryczą panna Healstether. — W takim razie niech pan lepiej uważa, bo odkrył Szkołę Bzykalną.

— Co to takiego?

— To nie coś, tylko oni. Filozofowie. Chociaż… Mówię „filozofowie”, ale tak naprawdę…

— Ach, ci świńscy… — domyślił się Fassel.

— Nie nazwałabym ich świńskimi — oburzyła się panna Healstether i to była prawda. Dobrze wychowana bibliotekarka nie używa takich słów w obecności kowala, zwłaszcza takiego, który się uśmiecha. — Powiedzmy: niedelikatni, zgoda?

Delikatność rzadko jest wymagana przy kowadle, więc Fassel kontynuował niezmieszany:

— To ci, którzy piszą, co się dzieje, jeśli damy jedzą za mało baraniny; uważają, że cygara są…

— To grzech!

— Zgadza się, tak właśnie słyszałem. — Kowal wyraźnie dobrze się bawił. — I Lady pozwala mu czytać takie książki?

— Istotnie; właściwie niemal nalega. Nie mogę zrozumieć, co sobie myśli.

Ani ona, ani on, jeśli już o tym mowa, pomyślała jeszcze.

* * *

Istniało pewne ograniczenie na liczbę świec, które Nutt mógł przygotować. Tak mówił Trev. Źle by wyglądało, gdyby zrobił zbyt wiele, tłumaczył. Szpiczaste kapelusze mogłyby uznać, że nie potrzebują tylu ludzi. Dla Nutta miało to sens. Co zrobiłby Bez Twarzy, Beton albo Mazgaj Mukko? Nie mieli dokąd pójść. Musieli żyć w prostym świecie, gdyż ten normalny zbyt mocno w nich uderzał.

Nutt próbował czasem zaglądać do innych piwnic, ale nocą nic specjalnego się tam nie działo, a ludzie patrzyli na niego dziwnie. Tutaj nie rządziła Lady. Ale magowie byli dość bałaganiarską grupą, a nikt, kto za bardzo sprzątał, nie przeżył, by o tym opowiedzieć, więc w jego użytkowanie dostały się wszelkiego rodzaju stare magazyny i warsztaty pełne gratów. A to bardzo wiele jak na chłopca ze zdolnością widzenia w ciemności. Widział już grupę świecących łyżeczkowych mrówek niosących widelec; odkrył też — ku swemu zaskoczeniu — że zapomniane labirynty były siedliskiem bardzo rzadkiego domożercy, niepospolitego pożeracza skarpet. W rurach jakieś istoty pomrukiwały niekiedy „Aik! Aik!”. Któż wie, jakie dziwne monstra mogły tam mieszkać?

вернуться

6

Oryginalnie: Towarzystwo Odkrywców, do chwili kiedy lord Vetinari stanowczo oświadczył, że większość miejsc „odkrytych” przez członków Towarzystwa miała już swoich mieszkańców, którzy próbowali sprzedawać przybyszom węże.