Выбрать главу

— A zmieniając temat, Mustrumie… Jak tam wasz młody gość?

— Nasz gość…? Ach, chodzi o… hm…

— Zgadza się. — Vetinari uśmiechnął się do kamienia, jakby dzielił z nim jakiś żarcik. — O tego, jak pan to określił, Hm.

— Dostrzegam sarkazm. Jako mag muszę przypomnieć, że słowa mają moc.

— Jako polityk muszę zaznaczyć, że już to wiem. Jak mu się układa? Zainteresowane umysły chciałyby wiedzieć.

Ridcully rzucił okiem na rzeźbionych ludzików ustawionych na bloku do gry, całkiem jakby one też go słuchały. W pewien pośredni sposób pewnie tak było. Wszyscy chyba słyszeli, że ręce, które kierowały połową figur na płycie, mieszkały w wielkim zamku w Überwaldzie, były kobiece i należały do damy będącej głównie legendą.

— Smeems twierdzi, że jest dosyć zamknięty w sobie. Uważa, że chłopak jest chytry.

— To dobrze — uznał Vetinari. Wciąż się wydawało, że w układzie figur dostrzega coś niezwykle interesującego.

— Dobrze?

— W Ankh-Morpork potrzebujemy takich ludzi. Mamy nawet ulicę Chytrych Rzemieślników, prawda?

— No tak, ale…

— Ach, więc to kontekst ma moc… — Vetinari odwrócił się z wyrazem nieskrywanego zadowolenia. — Czy wspomniałem, że jestem politykiem? Chytry, zręczny, przebiegły, podstępny, bystry, przenikliwy, sprytny, zawsze na miejscu czy też wszechstronny. Słowo wyrażające dowolną pochwałę i dowolne uprzedzenie. Chytry… bardzo chytre słowo.

— Nie wydaje się panu, że ten pański… eksperyment może się posuwać o krok za daleko? — spytał Ridcully.

— To samo mówiono o wampirach, nieprawdaż? Rzekomo nie posiadają własnego języka, ale słyszałem, że on włada płynnie kilkoma.

— Smeems rzeczywiście opowiadał, że mówi jak „ladida”.

— Mustrumie, w porównaniu z Natchbullem Smeemsem trolle mówią jak „ladida”.

— Ten… chłopiec został tu przyprowadzony przez jakiegoś kapłana. To wiem — rzekł Ridcully. — Ale kim zostanie, kiedy dorośnie?

— Z tego, co o nim słyszę, zapewne profesorem lingwistyki.

— Wie pan, o co mi chodzi, Havelocku.

— Niewykluczone, choć zastanawiam się, czy pan wie. Jednakże, jak przypuszczam, niewielka jest szansa, by sam jeden stał się wściekłą hordą.

Ridcully westchnął. Znowu zerknął na grę, co Vetinari zauważył.

— Proszę na nie spojrzeć. Rzędy i szeregi — rzekł, machając dłonią nad kamiennymi figurkami. — Zwarci w wiecznym starciu i kierowani kaprysem gracza. Walczą, padają i nie mogą zawrócić, gdyż baty pędzą ich naprzód, a wszystko, co znają, to te baty. Zabijaj albo giń. Ciemność przed nimi, ciemność za nimi i baty w głowach. Ale gdyby można było zdjąć z planszy jeden pionek, zabrać go, nim pozna baty, przenieść do miejsca bez batów… czym mógłby się stać? Jedno stworzenie. Jedna samotna istota. Czy odmówi im pan tej szansy?

— W zeszłym tygodniu kazał pan powiesić trzech ludzi — przypomniał Ridcully, nie całkiem wiedząc dlaczego.

— Oni mieli szansę. Wykorzystali ją, by zabijać albo i gorzej. Wszystko, na co możemy liczyć, to szansa. Nie dostajemy błogosławieństwa. On był przez siedem lat przykuty do kowadła. Powinien dostać swoją szansę, nie sądzi pan?

I nagle Vetinari znów się uśmiechnął.

— Ale nie wpadajmy w posępny nastrój. Nie mogę się już doczekać, aż wprowadzi pan nas w nową erę zdrowej, ożywczej aktywności według najlepszych sportowych tradycji. Tradycja będzie tu nawet waszym przyjacielem, jestem o tym przekonany. Proszę mi nie pozwalać dłużej zajmować pańskiego czasu.

* * *

Tylko krótki spacer dzielił pałac od Niewidocznego Uniwersytetu — ośrodki władzy lubią mieć się wzajemnie na oku.

Ridcully szedł pieszo wśród tłumu przechodniów. Od czasu do czasu kiwał głową ludziom, których znał; do tej grupy należeli — w tej części miasta — praktycznie wszyscy.

Trolle, myślał. Spokojnie żyjemy obok trolli, zwłaszcza odkąd pamiętają, żeby uważać, gdzie stawiają nogi. Mamy ich w Straży Miejskiej i w ogóle. Całkiem porządne typy, oprócz paru zgniłych jabłek, ale bogowie świadkami, że i wśród nas takich nie brakuje. Krasnoludy? Są tu od wieków. Bywają chytre, bywa, że próbują walić człowieka jak w kaczy kuper… w tym miejscu zastanowił się chwilę i poprawił tę myśl na „twardo się targują”. Z nimi człowiek zawsze wie, na czym stoi. Oczywiście są niskie, a to zawsze wygodniej, pod warunkiem że się wie, co robią tam w dole. Wampiry? No cóż, Überwaldzka Liga Wstrzemięźliwości działa skutecznie. Po mieście krążą pogłoski — a przynajmniej po piwnicach czy gdzie tam jeszcze — że dobrze pilnują swoich. Każdy niezreformowany krwiopijca, który spróbowałby łowów w mieście, był ścigany przez takich, którzy dokładnie wiedzieli, w jaki sposób myśli i gdzie się chowa.

Za tym wszystkim stoi lady Margolotta. To ona była osobą, która — drogą dyplomacji i prawdopodobnie bardziej bezpośrednich metod — pchnęła Überwald drogą postępu; łączył ją też jakiś… związek z Vetinarim. Wszyscy o tym wiedzieli i nie wiedzieli nic więcej. Jakiś kropka kropka kropka związek. Jeden z takich. I nikt nie był w stanie tych kropek połączyć.

Odwiedzała miasto z wizytami dyplomatycznymi i nawet zaprawione w takich sprawach ankhmorporskie wdowy nie zdołały wykryć choćby szeptanych plotek o czymkolwiek poza rzeczową uprzejmością i międzynarodową współpracą tych dwojga.

Poprzez system sekarów prowadził też z nią nieskończoną i złożoną grę, a poza tym… to było tyle. Aż do teraz.

Przysłała mu Nutta. Pod opiekę. Któż znał przyczyny oprócz nich? Polityka najpewniej.

Ridcully westchnął. Jeden z potworów, całkiem samotny… Trudno to sobie wyobrazić. Zawsze pojawiali się tysiącami, zabijali wszystko i zjadali trupy, także swoich. Imperium Zła hodowało ich w wielkich lochach — szare demony bez piekła.

Bogowie tylko wiedzieli, co się z nimi stało, kiedy imperium runęło. Ale istniały przekonujące dowody, że przynajmniej część nadal żyła gdzieś w dalekich górach. Co mogą zrobić? Jeden w tej chwili robił świece w piwnicach u Ridcully’ego. Kim się stanie?

— Paskudnym kłopotem? — rzekł głośno.

— Zara, kogo pan nazywasz kłopotem, szefuniu? To moja droga, tak samo jak pana.

Mag spojrzał w dół na młodego człowieka, który wyglądał, jakby kradł ubranie tylko z najlepszych sznurów, choć wystrzępiona czarno-czerwona chusta na szyi zapewne należała do niego. Była w nim jakaś nerwowość, nieustanne przenoszenie ciężaru ciała, jakby lada moment miał się rzucić do ucieczki w nieprzewidywalnym kierunku. Cały czas podrzucał i łapał pustą puszkę. W Ridcullym wzbudziło to wspomnienia tak wyraźne i ostre, że aż zakłuły. Opanował się jednak.

— Jestem Mustrum Ridcully, nadrektor i profesor Niewidocznego Uniwersytetu, młody człowieku. I widzę, że nosisz sportowe barwy. Jakiejś drużyny? Może piłkarskiej?

— Tak się składa, że tak. I co z tego? — odparł urwis.

I wtedy spostrzegł, że jego dłoń jest pusta, choć zgodnie z normalnymi prawami grawitacji powinna być znowu pełna. Puszka nie opadła po ostatnim wzlocie, ale obracała się wolno na wysokości dwudziestu stóp.

— Trochę to dziecinne, wiem — przyznał Ridcully. — Ale chciałem, żebyś uważnie mnie słuchał. Chciałbym być świadkiem gry w piłkę nożną.

— Świadkiem? Słuchaj pan, niczego żem nie widział…

Ridcully westchnął.

— To znaczy, że chcę obejrzeć mecz, jasne? Dzisiaj, jeśli to możliwe.