Выбрать главу

Błyszczały tak mocno, że prawie musiała zasłonić oczy.

— Mam nadzieję, że tak będzie dobrze — odezwał się niepewnie.

— Jak to zrobiłeś?

— Powlekłem je srebrem, panienko.

— Co?!

— Och, w piwnicach jest mnóstwo staroci, a ja, no… wiem, jak się robi różne rzeczy. Nikt nie będzie miał kłopotów z tego powodu, prawda? — dodał, nagle wystraszony.

Glenda to przemyślała. Właściwie nikt nie powinien mieć kłopotów, ale z panią Whitlow nigdy nic nie wiadomo. Cóż, łatwo rozwiązać ten problem — wystarczy je gdzieś schować, dopóki nie zmatowieją.

— To miło z twojej strony, że włożyłeś w to tyle pracy. Zwykle muszę ścigać ludzi, żeby odzyskać naczynia. Jesteś prawdziwym dżentelmenem — zapewniła, a jego twarz rozjaśniła się niczym słońce.

— Panienka jest bardzo dobra — zapewnił z przekonaniem. — A także bardzo piękna, a dwie ogromne piersi wskazują na szczodrość i płodność…

Poranna atmosfera zamarzła w jeden gigantyczny blok lodu. Wiedział, że powiedział coś niewłaściwego, ale nie miał pojęcia co.

Glenda rozejrzała się, by sprawdzić, czy ktokolwiek to usłyszał, ale wielkie mroczne pomieszczenie było puste. Zawsze przychodziła pierwsza i wychodziła ostatnia.

— Zostań tu — powiedziała. — Nie waż się nawet drgnąć. Ani odrobinki! I nie kradnij kur! — poleciła jeszcze na odchodnym.

Powinna buchać kłębami pary, kiedy wymaszerowała z kuchni; butami głośno stukała o posadzkę. Jak można coś takiego mówić?! Za kogo on się uważa?! A jeśli już o tym mowa, to za kogo ona go uważa? I za co?

Piwnice i podziemia Niewidocznego Uniwersytetu same w sobie tworzyły małe miasteczko, a piekarze i rzeźnicy oglądali się za nią, kiedy przechodziła gniewnie. Nie miała odwagi teraz się zatrzymać. To by było zbyt krępujące.

Jeśli ktoś znał wszystkie przejścia i schody — i jeśli pozostawały nieruchomo przez pięć minut — mógł bez wychodzenia na powierzchnię dotrzeć w dowolne miejsce na uniwersytecie. Prawdopodobnie żaden z magów nie orientował się w tym labiryncie. Niewielu z nich interesowało się nudnymi szczegółami gospodarstwa. Ha, myśleli pewnie, że obiady pojawiają się magicznie!

Kilka kamiennych schodków prowadziło do niewielkich drzwiczek. Obecnie mało kto z nich korzystał. Inne dziewczęta tam nie chodziły, ale Glenda tak. Nawet po tamtym pierwszym razie, kiedy odpowiadając na dzwonek, zaniosła nocnego banana, a raczej nie zaniosła, ponieważ uciekła z krzykiem — już wtedy wiedziała, że będzie musiała znowu się z tym zmierzyć. W końcu nic nie możemy poradzić na to, jacy przyszliśmy na świat, jak mawiała jej matka, czy też na to, w co mógł nas zmienić magiczny wypadek, całkiem bez naszej winy, jak wyjaśniła jej pani Whitlow, kiedy już ucichły krzyki. Dlatego więc Glenda wzięła banana i ruszyła z powrotem.

Teraz oczywiście byłaby zaskoczona, jak kogoś może dziwić, że strażnik wszelkiej mądrości jest rudobrązowy i zwykle wisi kilka stóp nad swym biurkiem. Była też prawie pewna, że zna co najmniej czternaście znaczeń słowa „uuk”.

Trwał dzień, więc w wielkim budynku za małymi drzwiczkami panowała zwykła krzątanina, o ile słowo to ma zastosowanie dla biblioteki. Glenda skierowała się do najbliższego z młodszych bibliotekarzy, który nie zdążył na czas spojrzeć w inną stronę, i oznajmiła:

— Potrzebny mi słownik kłopotliwych słów zaczynających się na P.

Jego wyniosłe spojrzenie złagodniało nieco, kiedy zdał sobie sprawę, że ona jest kucharką. Magowie zawsze mieli w sercu specjalne miejsce dla kucharek — zapewne dlatego, że serce znajduje się blisko żołądka.

— Ach… W tej sytuacji myślę, że naszym przyjacielem będzie tu „Krępujące nadużycia” Birdcatchera — stwierdził uprzejmie.

Zaprowadził ją do pulpitu, gdzie spędziła kilka pouczających minut, zanim wróciła drogą, którą przyszła — trochę mądrzejsza i o wiele bardziej skrępowana.

Nutt nadal stał w miejscu, w którym kazała mu stać, i wyglądał na wystraszonego.

— Przepraszam, nie wiedziałam, co masz na myśli — wyjaśniła.

I pomyślała: obfitość, zasobność, żyzność… No tak, mogę zrozumieć, jak do tego doszedł, zwykły pech, ale to przecież nie o mnie, nie tak naprawdę. Tak myślę. Mam nadzieję.

— Ehm, to miło, że tak o mnie mówisz — dodała. — Ale powinieneś używać odpowiedniego języka.

— Ach, oczywiście, bardzo mi przykro — odparł Nutt. — Pan Trev mi to tłumaczył. Nie powinienem się wyrażać aligancko. Powinienem powiedzieć, że ma panienka wielkie c…

— Przerwij w tym miejscu, dobrze? Trevor Likely uczy cię elokwencji?

— Proszę nie mówić, znam to… Chodzi o mówienie w sposób właściwy? Tak. I obiecał zabrać mnie na piłkę nożną — dodał Nutt z dumą.

To wymagało pewnych wyjaśnień, które popsuły Glendzie humor. Trev miał rację, oczywiście. Ludzie, którzy nie znają trudnych słów, są zwykle nerwowi w obecności ludzi, którzy je znają. Właśnie dlatego jej sąsiedzi płci męskiej, jak pan Stollop i jego kumple, nikomu nie dowierzali. Za to ich żony posiadały o wiele szersze, choć dość specyficzne słownictwo, które zawdzięczały tanim romansom, na każdej ulicy przekazywanym jak kontrabanda z kuchni do pralni. Stąd też Glenda znała „elokwencję”, „skwarny”, „buduar” i „saszetkę”, choć co do saszetki i buduaru nie była całkiem pewna i unikała ich używania, co nie sprawiało zbytnich trudności. Żywiła głębokie podejrzenia co do tego, czym mógłby być buduar damy, ale na pewno nie zamierzała nikogo pytać, nawet w bibliotece, bo mogliby się z niej śmiać.

— Chce cię zabrać na piłkę, tak? Panie Nutt, będzie się pan tam wyróżniał jak diament w uchu kominiarza.

„Nie wyróżniaj się z tłumu”. Tak wiele przykazań musiał pamiętać.

— Obiecał, że się mną zaopiekuje — powiedział, spuszczając głowę. — Eee… Tak się zastanawiałem, kim jest ta miła młoda dama, która była tutaj zeszłej nocy — dodał desperacko, przejrzysty jak powietrze.

— On cię prosił, żebyś mnie zapytał, tak?

„Kłam. Nie narażaj się”.

Ale Lady tu nie było. A przed nim stała ta miła panienka od szarlotki… Wszystko stało się bardzo skomplikowane.

— Tak — przyznał pokornie.

A Glenda zaskoczyła samą siebie.

— Ma na imię Juliet i mieszka akurat obok mnie, więc niech lepiej tam nie przyłazi, jasne? Juliet Stollop; zobaczysz, czy mu się to spodoba.

— Obawia się panienka, że będzie smalił cholewki?

— Jej ojciec osmali mu więcej niż tylko cholewki, kiedy odkryje, że jest kibicem Ćmoków.

Nutt zrobił tępą minę, więc ciągnęła dalej:

— Czy ty niczego nie wiesz? Starzy Kumple z Przyćmionej? Drużyna piłkarska? Dolasy to Klub Piłkarski Sióstr Dolly. Dolasy nienawidzą Ćmoków, Ćmoki nienawidzą Dolasów. Zawsze tak było.

— Co mogło doprowadzić do takich różnic między nimi?

— Co? Między nimi nie ma żadnych różnic, jeśli się zajrzy pod kolory! To dwa zespoły, podobne do siebie w łajdactwach! Siostry Dolly noszą biel i czerń, Przyćmiona róż i zieleń. Tu chodzi tylko o piłkę. Tę nieszczęsną, przeklętą, kopiącą, bijącą, tnącą, dźgającą, idiotyczną piłkę! — Gorycz w głosie Glendy potrafiłaby skwasić śmietanę.

— Ale przecież panienka nosi szalik Sióstr Dolly!

— Jeśli tam mieszkasz, tak jest bezpieczniej. Zresztą trzeba wspierać swoich.

— Ale czy to nie jest gra, jak bierki, halma czy łups?