— Nie! To bardziej jak wojna, ale bez łagodności ani rozwagi.
— Ojej… Ale przecież wojna nie jest łagodna, prawda? — Na twarzy Nutta pojawiła się niepewność.
— Nie!
— Ach, rozumiem. Panienka była ironiczna.
Zerknęła na niego z ukosa.
— Może i byłam — przyznała. — Dziwny z pana chłopak, panie Nutt. Skąd właściwie pochodzisz?
Dawna panika powróciła nagle. „Bądź nieszkodliwy. Bądź uprzejmy. Zyskuj przyjaciół. Kłam”. Ale jak można kłamać przyjaciołom?
— Muszę iść — rzucił, zbiegając po kamiennych stopniach. — Pan Trev będzie czekał!
Miły, ale dziwny, uznała Glenda, patrząc, jak skacze po schodach. No i sprytny. Zauważył mój szalik na haku dwadzieścia łokci dalej…
Brzęk puszki ostrzegł Nutta o przybyciu szefa, zanim jeszcze przebiegł starym sklepionym korytarzem prowadzącym do kadzi. Inni bywalcy przerwali pracę, co zresztą — uwzględniając jej zwykłe, ślimacze tempo — nie powodowało praktycznie żadnej zmiany, i przyglądali mu się apatycznie. Ale przynajmniej się zainteresowali. Nawet Beton wydawał się lekko rozbudzony, choć Nutt zauważył brązową strużkę ściekającą z kącika jego ust. Ktoś znowu dał Betonowi opiłki żelaza.
Puszka wzleciała w górę, kiedy Trev trafił ją butem, przefrunęła mu nad głową i jakby tocząc się po niewidocznym zboczu, wróciła z ukosa, by wylądować w oczekującej dłoni. Patrzący zamruczeli z podziwem i nawet Beton uderzył głową o blat stołu, co zwykle oznaczało aprobatę.
— Co cię zatrzymało, Gobbo? Paplałeś z Glendą, co? Nie masz u niej szans, możesz mi wierzyć. Byłem, próbowałem, nie ma co. Żadnych szans, koleś. — Trev rzucił Nuttowi brudny worek. — Wkładaj to szybko, bo będzie cię widać jak diament…
— W uchu kominiarza? — dokończył Nutt.
— Właśnie. Teraz łapiesz! No, nie grzeb się, bo się spóźnimy.
Nutt przyjrzał się niepewnie długiemu, bardzo długiemu szalikowi w różowozielone pasy i obszernej żółtej czapce z różowym pomponem.
— Naciągnij ją porządnie, żeby zakryła uszy — polecił Trev. — Ale ruszaj się!
— Eee… róż? — spytał z powątpiewaniem Nutt, sięgając po szalik.
— A co z nim?
— Czy piłka nożna nie jest twardą, męską grą? Podczas gdy róż, proszę wybaczyć, to kolor raczej, no… kobiecy…
Trev wyszczerzył zęby.
— Jasne, zgadza się. Pomyśl trochę. Ty tu jesteś mądralą. Wiem, że umiesz chodzić i myśleć równocześnie. W tych okolicach raczej cię to wyróżnia.
— Aha, chyba zrozumiałem. Róż demonstruje wojowniczą męskość. Ogłasza: Jestem tak męski, że stać mnie na sugestię, byś to zakwestionował, co z kolei pozwoli mi na nowo wykazać swoją męskość, reagując przemocą wobec ciebie. Nie wiem, czy czytał pan kiedyś „Die Wesentlichen Ungewissheiten Zugehörig der Offenkundigen Mannlichkeit” Oflebergera?
Trev chwycił go za ramię i odwrócił do siebie.
— Co ty kombinujesz, Gobbo? — zapytał, zbliżając zaczerwienioną twarz do twarzy Nutta. — Masz jakiś problem? O czym gadasz? Wyciągasz jakieś dziesięciodolarowe słówka i wykładasz je jak do łamigłówki! To niby jak trafiłeś do kadzi i zasuwasz jak ja? Uciekasz przed Starym Samem? Nie ma sprawy, chyba że obrobiłeś jakąś babcię albo co, ale musisz mi powiedzieć!
Zbyt niebezpieczne, myślał rozpaczliwie Nutt. Zmienić temat!
— Ma na imię Juliet — wykrztusił. — Ta dziewczyna, o którą pan pytał! Mieszka obok Glendy! Naprawdę!
Trev przyjrzał mu się podejrzliwie.
— Glenda ci powiedziała?
— Tak.
— Wkręcała cię. Wiedziała, że mi powtórzysz.
— Nie sądzę, żeby mnie okłamała, panie Trev. Jest moją przyjaciółką.
— Przez całą noc o niej myślałem — wyznał Trev.
— Jest znakomitą kucharką — zgodził się Nutt.
— Mówię o Juliet!
— Ehm… Glenda kazała panu przekazać, że Juliet ma nazwisko Stollop — dodał Nutt, choć nienawidził przynoszenia gorszych wieści.
— Co? To dziewczyna Stollopów?
— Tak. Glenda powiedziała, żeby sprawdzić, jak się to panu spodoba, ale rozumiem sens ironii.
— Przecież to jakby znaleźć truskawkę w psim żarciu, nie? Znaczy się, Stollopowie to dranie, co do jednego, chłop w chłopa gryzą i depczą. To takie typy, którzy ci rodzinne klejnoty wkopią do gardła.
— Ale pan przecież nie gra w piłkę, prawda? Pan tylko ogląda.
— Zgadza się jak szlag! Ale jestem Twarzą, jasne? Znają mnie po dzielnicach. Każdego możesz spytać. Wszyscy znają Treva Likely’ego. Jestem synem Dave’a Likely’ego! A jego pamięta każdy kibic w tym mieście. Cztery gole! Nikt inny w życiu tyle nie strzelił! I odpłacał pięknym za nadobne, taki już tato był! W jednym meczu złapał jakiegoś typa z Dolasów, który trzymał piłkę, i przerzucił go za linię! Pięknym za nadobne, a potem jeszcze trochę.
— Czyli był draniem, który depcze i gryzie, tak?
— Co? W stukacza chcesz mnie zrobić?
— Początkowo nie miałem takiego zamiaru, panie Trev — odparł Nutt z taką powagą, że Trev musiał się uśmiechnąć. — Ale widzi pan, jeśli walczył z przeciwną drużyną, używając przy tym jeszcze większej siły niż oni, czy nie oznacza to, że…
— Był moim tatą — przerwał mu Trev. — Czyli nie kombinuj z jakąś powaloną matematyką, jasne?
— Jasne, oczywiście. I nigdy nie chciał pan pójść w jego ślady?
— Niby jak, żeby potem wrócić do domu na noszach? Mam rozum po mamie, nie po tacie. Był porządnym gościem i kochał piłkę, ale mózgu nie miał za dużo, a tamtego dnia trochę wyciekało mu przez ucho. Dolasy wciągnęły go do młyna i załatwiły na dobre. To nie dla mnie, Gobbo. Jestem za sprytny.
— Tak jest, panie Trev. Zauważyłem.
— Wkładaj ciuchy i idziemy. Nie chcemy przecież czegoś przeoczyć.
— … gapić — poprawił odruchowo Nutt, próbując owinąć szyję ogromnym szalikiem.
— Co takiego? — Trev zmarszczył czoło.
— Czego? — odparł Nutt nieco zduszonym głosem. Szalik był naprawdę długi i zakrywał prawie całe usta.
— W tłuka mnie robisz, Gobbo? — spytał groźnie Trev, podając mu stary sweter, wyblakły i porozciągany przez lata.
— Naprawdę, panie Trev, nie wiem. Wydaje się, że w tak wiele rzeczy robię pana mimowolnie… — Wciągnął obszerną wełnianą czapkę z różowym pomponem. — Wszystko jest tak bardzo różowe, panie Trev. Musimy wręcz ociekać męskością.
— Nie wiem, czym ty osobiście ociekasz, Gobbo, ale czegoś możesz się nauczyć. „No chodź, jak myślisz, że jesteś twardy”. Teraz powtórz.
— No chodź, jak myślisz, że jesteś twardy — rzekł posłusznie Nutt.
— Dobra — uznał Trev i przyjrzał mu się z uwagą. — Pamiętaj, jakby kto się ciebie czepiał na meczu i sprawiał kłopoty, powiedz im tak. Zobaczą, że nosisz kolory Ćmoków, i dwa razy się zastanowią. Jasne?
Nutt przytaknął gdzieś w przestrzeni pomiędzy wielką czapką z pomponem i szalikiem jak boa dusiciel.
— Wiesz, Gobbo, jesteś teraz… kibicem na maksa. Własna matka by cię nie poznała.
Dopiero po chwili stłumiony głos wydobył się spomiędzy stosów pradawnej wełny, która wyglądała jak dziecięca wyprawka przygotowana przez parę olbrzymów, niewiedzących, czego mają się spodziewać.
— Wydaje mi się, że ma pan rację.
— Tak? Aha. To dobrze, nie? A teraz spotkamy się z chłopakami. Idź szybko, trzymaj się blisko.