— Tylko pamiętaj, to przedsezonowy mecz towarzyski Aniołów z Kolosami, jasne? — przypomniał Trev, kiedy wyszli na bezustanną mżawkę, która z powodu nieruchomej chmury zanieczyszczeń nad Ankh-Morpork przekształcała się delikatnie w smog. — Jedni i drudzy są do kitu, nic z nich nie będzie, ale Ćmoki popierają Aniołów, jasne?
Wymagało to dłuższych wyjaśnień, lecz zasadniczo chodziło o to — o ile Nutt zdołał pojąć — że wszystkie drużyny były przez Ćmoków oceniane ze względu na swoją bliskość — fizyczną, psychologiczną czy ogólnym wrażeniem — do znienawidzonych Sióstr Dolly. Tak się po prostu ułożyło. Jeśli ktoś szedł na mecz między dwoma innymi drużynami, automatycznie, zgodnie z pewnym złożonym i bezustannie się zmieniającym miernikiem miłości i nienawiści, kibicował zespołowi bliższemu własnym terenom, czy też — ściślej mówiąc — brukom.
— Łapiesz, o co mi chodzi? — upewnił się Trev.
— Zarejestrowałem pańskie wyjaśnienia w pamięci, panie Trev.
— Na Bruthę, założę się, żeś to zrobił, jak nic. I wystarczy Trev, kiedy nie jesteśmy w pracy, jasne? Krzyczymy razem, nie? — I żartobliwie uderzył Nutta w ramię.
— Dlaczego pan tak postąpił, panie Trev? — spytał Nutt. Jego oczy, praktycznie jedyna widoczna część ciała, wyrażały urazę. — Bije mnie pan!
— Wcale cię nie biję, Gobbo! To było takie przyjacielskie stuknięcie. Całkiem co innego! Nie wiedziałeś? Lekkie klepnięcie w ramię, żeby pokazać, że jesteśmy kumplami. Też mi tak zrób. No!
— Trev mrugnął.
„…Będziesz uprzejmy, a przede wszystkim nigdy na nikogo w gniewie nie podniesiesz ręki…”.
Ale to przecież co innego, prawda? — zapytał sam siebie Nutt. Trev jest przyjacielem. To przyjacielski gest. Między przyjaciółmi.
Stuknął w przyjacielskie ramię.
— To ma być uderzenie? To nazywasz uderzeniem? Dziewczyna by mocniej walnęła! Jak w ogóle jeszcze żyjesz z takim nędznym ciosem? No już, walnij porządnie!
Nutt walnął.
Wtopić się w tłum? Było to wbrew wszystkiemu, na straży czego stali magowie, choć mag nie stałby na żadnej straży, gdyby nie mógł przy tym usiąść, ale nawet siedząc, musiał… no, wystawać. Oczywiście zdarzają się sytuacje, kiedy szata przeszkadza, zwłaszcza gdy mag pracuje przy swoim palenisku, tworząc magiczny metal, mobiloidalne szkło albo wykonując jakieś inne ćwiczenia z magii praktycznej, w których fakt, że sam siebie nie podpalił, jest uważany za przyjemną niespodziankę; dlatego właśnie każdy mag miał skórzane spodnie i poplamioną, wypaloną kwasami koszulę. Był to ich wspólny brudny sekret, niezbyt sekretny, ale z głęboko wżartym brudem.
Ridcully westchnął. Jego koledzy mierzyli w wizerunek prostego człowieka, ale tylko mgliście sobie wyobrażali, jak prosty człowiek obecnie wygląda. Teraz chichotali cicho, spoglądali na siebie wzajemnie i wypowiadali zdania w stylu:
— Żeż psiajucha, żeś się wysztafirował jak nic, kolego.
Obok, niezwykle wręcz zakłopotani, stali dwaj uniwersyteccy pedle, nie wiedząc, co zrobić z nogami. W tej chwili żałowali, że nie mogą zapalić sobie dyskretnie gdzieś w cieple.
— Panowie — zaczął Ridcully, po czym dodał z błyskiem w oku: — Czy też, powinienem rzec, towarzysze pracy rękami i głową, dzisiaj… Słucham, pierwszy prymusie?
— Czy istotnie jesteśmy towarzyszami akurat w pracy? Przecież to uniwersytet.
— Zgadzam się z pierwszym prymusem — oświadczył wykładowca run współczesnych. — Statut uniwersytetu wyraźnie zabrania angażowania się, poza terenem uczelni, w jakąkolwiek magię powyżej poziomu czwartego, chyba że na bezpośrednią prośbę władz cywilnych lub też, zgodnie z punktem trzecim, chyba że naprawdę chcemy. Występujemy jako przedstawiciele uniwersytetu, a jako takim nie wolno nam pracować.
— Co powiecie na towarzyszy lenistwa rąk i głowy? — zaproponował Ridcully. Zawsze chętnie sprawdzał, jak daleko może się posunąć.
— Towarzyszy statutowego lenistwa rąk i głowy — poprawił z godnością pierwszy prymus.
Ridcully zrezygnował. Mógłby tak ciągnąć cały dzień, ale życie nie jest tylko zabawą.
— Skoro już to ustaliliśmy, chciałem poinformować, że poprosiłem wiernych panów Frankly’ego Ottomy’ego i Alfa Nobbsa, by towarzyszyli nam w tej małej eskapadzie. Pan Nobbs uważa, że skoro nie nosimy oznak piłkarskich względów, nie powinniśmy zwracać niechcianej uwagi.
Magowie nerwowo skinęli pedlom głowami. Oczywiście, ci dwaj byli tylko pracownikami uniwersytetu, podczas gdy magowie byli, no… byli uniwersytetem, prawda? W końcu uniwersytet to nie tylko cegły i tynk, to także ludzie, a przede wszystkim magowie. Ale pedle przerażali ich, co do jednego.
Wszyscy byli mężczyznami zwalistymi i wyglądali jak wyrzeźbieni z bekonu. Byli także potomkami, do tego praktycznie identycznymi, tamtych ludzi, którzy po zamglonych ulicach ścigali tamtych magów, młodszych wtedy i zwinniejszych — a jest wręcz niewiarygodne, jak szybko potrafi biec człowiek mający za sobą dwójkę pedli. W razie schwytania wspomniani pedle — którzy czerpali niezwykłą radość z egzekwowania wewnętrznych praw i specyficznych reguł uniwersytetu — wlekli ofiarę do nadrektora pod zarzutem Zamiaru Doprowadzenia Się do Stanu Upojenia. Jednakże było to rozwiązanie lepsze niż próba stawiania oporu, gdyż powszechnie uważano, że pedle chętnie korzystają z okazji do walki klas. Minęło wiele lat, ale jeszcze dzisiaj nagłe spotkanie z pedlem przywoływało dreszcz posępnej, wstydliwej grozy biegnący po karkach ludzi, którzy przed nazwiskami zebrali więcej liter niż gra scrabble.
Rozpoznając ten efekt, Ottomy rzucił im drwiące spojrzenie i dotknął palcem daszka służbowego kaszkietu.
— … doberek panom szanownym — rzekł. — Panowie się nic nie martwią. Ja i Alf wszystkiego dopilnujemy. Ale lepiej już iść, bo zaczynają za pół godziny.
Pierwszy prymus nie byłby pierwszym prymusem, gdyby potrafił ścierpieć dźwięki ciszy. I kiedy wymaszerowali tylnymi drzwiach, krzywiąc się od nietypowego obcierania kolan przez spodnie, zwrócił się do pana Nobbsa.
— Nobbs… to nietypowe nazwisko. Niech pan powie, Alf, nie jest pan przypadkiem spokrewniony ze słynnym kapralem Nobby Nobbsem ze Straży Miejskiej?
Pan Nobbs przyjął to spokojnie, uznał Ridcully, uwzględniając niezręczność i brak protokołu.
— Nie, sir.
— Ach, zatem jakaś dalsza gałąź rodu…
— Nie, sir. Całkiem inne drzewo!
W półmroku frontowego pokoju Glenda z rozpaczą przyjrzała się swojej walizce. Robiła co mogła z pastą do butów, tydzień po tygodniu, ale walizkę kupiła w sklepie ze starzyzną i pod podobną do skóry okleiną zaczynała się już pokazywać tektura. Jej klientki chyba tego nie zauważały, ale ona widziała to, nawet kiedy walizka była schowana.
Była to sekretna część jej sekretnego życia, które przeżywała przez godzinę czy dwie podczas pół dnia wolnego raz w tygodniu, a może trochę dłużej, jeśli dzisiejsze akwizycje się powiodą.
Spojrzała na swoją twarz w lustrze i powiedziała zachęcającym tonem:
— Wszyscy znamy kłopoty z defoliacją pod pachami. Tak trudno utrzymać zdrowy mech. Ale… — Machnęła zielononiebieskim pojemnikiem ze złotym koreczkiem. — Jedno pryśniecie Zielonym Źródłem na cały dzień zapewni tym szczelinom wilgoć i leśną świeżość…
Zająknęła się, ponieważ nie taka była jej natura. Nie radziła sobie z kuszeniem. Ten płyn kosztował dolara za butelkę! Kogo na to stać? No więc bardzo wiele trollowych dam, to na pewno, ale pan Wręcemocny twierdził, że to w porządku, bo one mają pieniądze, a zresztą specyfik rzeczywiście wspomaga rozrost mchu. Ona na to, że niby racja, lecz dolara za ozdobną flaszeczkę wody z jakąś odżywką dla roślin to dość drogo. A on wyjaśnił, że przecież sprzedaje marzenie.