Выбрать главу

I one kupowały. To właśnie ją niepokoiło. Kupowały i polecały przyjaciółkom. Miasto odkryło już Twardą Walutę. Czytała o tym w azecie. Trolle zawsze się tu kręciły, wykonywały ciężkie prace i ogólnie istniały gdzieś w tle, o ile nie były samym tłem. Teraz jednak zakładały rodziny, prowadziły interesy, rozwijały się i robiły postępy, no i kupowały różne rzeczy, a to czyniło je w końcu ludźmi. Pojawiali się więc inni ludzie, tacy jak pan Wręcemocny, krasnolud, sprzedający produkty kosmetyczne trollowym paniom i pannom, za pośrednictwem takich osób jak Glenda, człowiek. Choć bowiem krasnoludy i trolle stały się oficjalnie zaprzyjaźnione z powodu czegoś, co nazywano traktatem z Doliny Koom, to jednak miało to wielkie znaczenie głównie dla osób podpisujących traktaty. Nawet pełen dobrych intencji krasnolud nie poszedłby na pewne ulice, po których Glenda co tydzień wlokła swoją paskudną tekturową walizkę, sprzedając marzenie. Pozwoliło jej to zamieszkać samodzielnie i płacić za drobne przyjemności. I mogła trochę odłożyć na czarną godzinę. Pan Wręcemocny miał też dar wpadania na nowe pomysły. Kto by przypuszczał, że trollowe damy zainteresują się olejkiem dającym fałszywą opaleniznę? A olejek się sprzedawał. Wszystko się sprzedawało. Marzenie się sprzedawało, ale było płytkie i kosztowne, a ona czuła się tania. Marzenie…

Zawsze czujne uszy pochwyciły odgłos bardzo ostrożnie otwieranych sąsiednich drzwi. Ha!

Juliet aż podskoczyła, kiedy nagle stanęła przy niej Glenda.

— Wychodzisz gdzieś?

— Chcę obejrzeć mecz, nie?

Glenda rozejrzała się po ulicy. Ktoś znikał pospiesznie za rogiem.

— No tak. Niezły pomysł. Nie mam akurat nic do roboty. Zaczekaj chwilę, wezmę tylko szalik.

I w duchu dodała: A ty lepiej znikaj, Johnny!

* * *

Z głuchym stukiem, od którego eksplodowała chmura gołębi, bibliotekarz wylądował na wybranym dachu.

Lubił mecze. Coś w tych krzykach i bójkach przywoływało wspomnienia przodków. A to było fascynujące, ponieważ — ściśle biorąc — jego przodkowie przez stulecia pracowali nienagannie jako szacowni handlarze zbożem i paszami, a poza tym mieli alergię na duże wysokości.

Usiadł na krawędzi dachu, zwieszając nogi nad ulicę. Rozszerzył nozdrza, wciągając unoszące się z dołu zapachy.

Mówi się, że widz najlepiej widzi mecz. Ale bibliotekarz mógł go również wąchać. A widziany z boku mecz był niczym ludzkość. Bibliotekarz nie przeżył ani jednego dnia, w którym nie dziękowałby losowi za to, że magiczny wypadek odsunął go od niej na kilka małych genów. Małpy wszystko sobie rozwiązały. Żadna małpa nie próbowała filozofować w stylu „Góra jest i nie jest”. Myślały raczej: „Banan jest. Zjem banana. Nie ma banana. Chcę drugiego banana”.

Po chwili odruchowo obrał jednego, cały czas obserwując zmienną scenę w dole. Widz nie tylko najlepiej widzi mecz, ale może nawet zobaczyć więcej niż jeden.

Ulica miała półkolisty przebieg, co pewnie miałoby wpływ na taktykę graczy, gdyby w ogóle słyszeli o takich wydumanych koncepcjach jak taktyka.

Potoki ludzi napływały już z obu końców, a także z kilku bocznych zaułków. Większość była płci męskiej — wręcz niezwykle męskiej. Kobiety dzieliły się na dwie kategorie: te, które ściągały tutaj więzy krwi albo perspektywy małżeństwa (po którym nie będą już musiały udawać, że ta krwawa haratanina jest choć trochę interesująca), oraz pewną liczbę starszych kobiet typu „przemiłych staruszek”, w chmurach lawendy i mięty wykrzykujących bez opamiętania hasła w stylu „Wal go o glebę i kopa w klejnoty!” oraz podobne zachęty.

Pojawił się nowy zapach — zapach Nutta… Bibliotekarz nauczył się go rozpoznawać, ale nie całkiem potrafił zgłębić. Wyczuwał też łój, tanie mydło i sklep ze starzyzną, które małpia jego część klasyfikowała jako należące do „człowieka żonglującego puszką”. Kiedyś był to jeden z tłumu pracowników w uniwersyteckim labiryncie, teraz jednak stał się przyjacielem Nutta, a Nutt był ważny. Był też niewłaściwy. Nie miał miejsca w tym świecie, ale znalazł się w nim, a świat szybko zaczynał zdawać sobie z tego sprawę.

Bibliotekarz znał takie sytuacje. W osnowie rzeczywistości nie było miejsca oznaczonego „dla małpiego bibliotekarza”, dopóki on tam nie spadł, a zmarszczki na powierzchni uczyniły jego życie naprawdę dziwacznym.

Aha, kolejny zapach unosił się w delikatnym prądzie wznoszącym. To oczywiste: Wrzeszcząca Kobieta od Zapiekanki Bananowej. Bibliotekarz ją lubił. To prawda, uciekła z wrzaskiem, kiedy go zobaczyła — jak one wszystkie. Ale wróciła, pachnąc zawstydzeniem. Uznawała też naczelność słów, a on — jako przedstawiciel naczelnych — również. A czasami piekła mu zapiekankę z bananem, co było dobrym uczynkiem. Bibliotekarz nie znał się zbytnio na miłości, która zawsze wydawała mu się trochę eteryczna i mazgajowata, jednak w przeciwieństwie do niej dobroć miała wartość praktyczną. Z dobrocią człowiek — i orangutan — wie, na czym stoi, zwłaszcza jeśli trzyma właśnie wręczone mu ciasto. Ta kobieta także była przyjaciółką Nutta. Nutt w ogóle łatwo zyskiwał przyjaciół jak na kogoś, kto przybywa znikąd. Interesujące…

Wbrew pozorom bibliotekarz lubił porządek. Książki o rozmaitych kapustach trafiały na półkę kapustowatych (blit) NUSSFY890-9046 (antyblitl.1), choć oczywiście „Wielka przygoda pana Kalafiora” miała swoje miejsce na NUSS J3. 2 (›blit) 9, podczas gdy „Tau Kapusty” z całą pewnością byłoby kandydaturą na NUSS (blit+) 60-sp55-o9-hl (blit). Dla każdego zaznajomionego z siedmiowymiarowym systemem bibliotecznym w przestrzeni blitwymiarowej było to jasne jak słońce, jeśli tylko pamiętał, żeby uważać na blity.

Aha, oto zbliżali się jego koledzy magowie kroczący niepewnie w ocierających nogi spodniach i tak bardzo usiłujący nie wyróżniać się z tłumu, że wyróżnialiby się jeszcze bardziej, gdyby reszta tego tłumu była choć trochę zainteresowana.

* * *

Nikt ich nie zauważał. To było równocześnie fascynujące i ekscytujące, uznał Ridcully. Normalnie szpiczasty kapelusz, laska i szata otwierały drogę szybciej niż troll z toporem.

Popychano ich! I potrącano! Choć wrażenie okazało się nie tak nieprzyjemne, jak sugerowały te słowa. Ze wszystkich stron wyczuwali niezbyt silne naciski, kiedy tłumy ludzi napierały od tyłu — jak gdyby stali po pierś w morzu, kołysali się lekko i przesuwali w powolnym rytmie fali.

— Wielkie nieba — odezwał się kierownik studiów nieokreślonych. — To ma być piłka nożna? Trochę nudna, nie sądzicie?

— Wspomniano o zapiekankach — przypomniał wykładowca run współczesnych, wyciągając szyję.

— Ludzie jeszcze się schodzą, szefuniu — wyjaśnił Ottomy.

— Ale jak mamy cokolwiek zobaczyć?

— Zależy od Ścisku, szefuniu. Zwykle ci blisko akcji krzyczą.

— Ach, widzę sprzedawcę zapiekanek! — oznajmił kierownik studiów nieokreślonych.

Zrobił kilka kroków przed siebie, nastąpiło przypadkowe przemieszczenie i wahnięcie tłumu… i zniknął.

* * *

— Jak się pan teraz czuje, panie Trev? — spytał Nutt.

Ludzie przepływali obok.

— Boli jak szlag, przepraszam za swój klatchiański — burknął Trev, przyciskając obolałą rękę do poły płaszcza. — Na pewno nie trzymałeś tam młotka?