— Żadnego młotka, panie Trev. Przepraszam, ale sam pan mówił…
— Wiem, wiem. Gdzie się nauczyłeś tak walić?
— Nigdzie się nie uczyłem, panie Trev. Nie wolno mi podnieść ręki na inną osobę! Ale pan mi kazał…
— Przecież jesteś taki chudy!
— Długie kości, panie Trev, długie mięśnie. Naprawdę strasznie mi przykro!
— Moja wina, Gobbo. Sam nie wiedziałem, jaki jesteś silny…
I nagle Trev zatoczył się do przodu tak, że wpadł na Nutta.
— Gdzie się podziewałeś, mój chłopie? — spytał osobnik, który właśnie klepnął go mocno w plecy. — Mówiliśmy, że się spotykamy przy węgorzach.
Mówiący spojrzał na Nutta i zmrużył oczy.
— A co to za obcy, który udaje, że należy do nas?
Jego spojrzenie nie było w ścisłym sensie wrogie, ale budziło wyraźne uczucie mierzenia wzrokiem, i to w nieprzychylnej skali.
Trev otrzepał się z nietypowo zakłopotaną miną.
— Cześć, Andy. Eee… To jest Nutt. Pracuje dla mnie.
— Jako co? Miotła? — spytał Andy.
W grupce za nim rozległy się śmiechy. Żarty Andy’ego zawsze budziły śmiech — to pierwsza rzecz, jaką się zauważało, zaraz po błysku w jego oku.
— Tata Andy’ego jest kapitanem Ćmoków, Gobbo.
— Miło mi pana poznać — zapewnił Nutt i wyciągnął rękę.
— Miło mi pana poznać — przedrzeźniał go Andy.
Trevor skrzywił się, gdy stwardniała łapa wielkości talerza chwyciła dłoń Nutta z palcami jak słomki.
— Ma ręce jak dziewczyna — zauważył Andy, ściskając mocno.
— Pan Trev opowiadał mi wspaniałe rzeczy o Ćmokach, proszę pana — powiedział Nutt.
Andy stęknął. Trev zauważył, że kostki palców pobielały mu z wysiłku, Nutt zaś paplał dalej:
— Takie sportowe koleżeństwo musi być wspaniałe.
— Ta, jasne — wykrztusił Andy, któremu w końcu udało się wyrwać rękę. Był wyraźnie zły i zdumiony.
— A to mój kumpel Maksie — wtrącił szybko Trev. — A to Pierdoła Carter…
— Teraz już Pierdzimistrz — poprawił go Carter.
— Zgadza się… A to Jumbo. Lepiej na niego uważaj. Jest złodziejem. Lepiej dłubie w zamkach niż ty w nosie.
Wspomniany Jumbo zademonstrował niedużą metalową odznakę.
— Gildia, oczywiście — zapewnił. — Inaczej przybiją ci uszy do drzwi.
— To znaczy, że łamaniem prawa zarabia pan na życie? — Nutt był wstrząśnięty.
— Nigdy nie słyszałeś o Gildii Złodziei? — zdziwił się Andy.
— Gobbo jest nowy — próbował go tłumaczyć Trev. — Nieczęsto wychodzi. To goblin z gór.
— Schodzicie tutaj, żeby zabierać nam pracę, co? — rzucił Carter.
— Niby jak często w ogóle ruszasz tyłek do pracy? — spytał Trev.
— No, ale kiedyś mogę mieć ochotę.
— Doiłeś krowy, jak wracały z pastwiska? — zapytał Andy.
I znowu, jak na sygnał, wybuchł śmiech. W ten sposób zakończyła się prezentacja, ku zaskoczeniu Nutta. Spodziewał się, że ktoś wspomni o podkradaniu kur. Zamiast tego Carter wyjął z kieszeni dwie puszki i rzucił je Trevowi i Nuttowi.
— Parę godzin robiłem przy rozładunku w dokach, nie? — wyjaśnił, jakby się tłumaczył, jakby ta przypadkowa praca była czymś wstydliwym.
Jumbo też sięgnął do kieszeni i wyjął czyjś zegarek.
— Pięć minut do meczu — poinformował. — Pchajmy się… znaczy, jeśli tak uważasz, Andy.
Andy kiwnął głową, co Jumbo przyjął z ulgą. To ważne, by wszystko zawsze było takie, jak uważał Andy. A Andy, masując obolałą dłoń, wciąż obserwował Nutta, jak kot obserwuje niespodziewanie bezczelną mysz.
Pan Ottomy odchrząknął, przez co jego czerwone jabłko Adama podskoczyło w górę i w dół niczym niezdecydowany zachód słońca. Krzyki w miejscach publicznych — owszem, to lubił, w tym był dobry. Ale mówienie w miejscach publicznych — nie, to całkiem inna czara upokorzenia.
— No więc tego, panowie, to, co tu zobaczymy, to wasza prawdziwa piłka, a w zasadzie to chodzi w niej, no, o Ścisk, czyli to, w czym panowie wkrótce się znajdziecie.
— Myślałem, że zobaczymy, jak dwa zespoły graczy rywalizują ze sobą, aby kopnąć piłkę do gola przeciwnika?
— To możliwe, szefuniu, całkiem możliwe — zgodził się pedel.
— Ale na ulicach, widzi pan, tacy różni kibice obu stron starają się i próbują skrócić długość pola gry, tak jakby, zależnie od przebiegu meczu, że tak powiem.
— Jak żywe mury, chcesz pan powiedzieć? — domyślił się Ridcully.
— Coś w tym stylu, proszę pana, rzeczywiście — zgodził się lojalnie Ottomy.
— A co z golami?
— Och, wolno im też przesuwać gole.
— Słucham? — Myślak nie dowierzał. — Widzowie mogą przesuwać gole?
— Trafił pan w samo sedno, proszę pana.
— Ale to czysta anarchia! Totalny zamęt!
— Niektórzy starsi rzeczywiście uważają, że poziom gry mocno się obniżył, proszę pana, to prawda.
— Obniżył się, spadł i przebił dno świata, moim zdaniem.
— Ale nadaje się do magicznej rozgrywki — uznał doktor Hix.
— Warto spróbować.
— Mądrej głowie dość dwie słowie, proszę pana — rzekł Ottomy z mimowolną dokładnością. — To one: własne flaki będzie pan nosił zamiast podwiązek, jeśli pan tego spróbuje z niektórymi typami, które ostatnio grywają. Oni traktują to poważnie.
— Jestem pewien, panie Ottomy, że żaden z moich kumpli nie nosi podwiązek… — Ridcully urwał, wysłuchał szeptanych wyjaśnień Myślaka i podjął znowu: — No, może jeden, dwóch najwyżej, a świat byłby naprawdę nudny, gdybyśmy wszyscy byli tacy sami.
— Rozejrzał się i wzruszył ramionami. — Więc to jest piłka, tak? Bardzo tradycyjna gra, tak? No więc ja na przykład nie zamierzam stać tu na deszczu, kiedy inni mają z tego zabawę. Chodźmy odnaleźć piłkę, panowie. Jesteśmy magami. To musi się przecież liczyć.
— Myślałem, że teraz jesteśmy kumplami — przypomniał wykładowca run współczesnych.
— Na jedno wychodzi — odparł Ridcully, wyciągając szyję, by spojrzeć ponad głowami tłumu.
— Na pewno nie!
— Hm… A czy kumpel to nie ktoś, kto lubi popijać sobie z kolegami bez towarzystwa kobiet? A poza tym mam już tego dość. Ustawcie się za mną, obejrzymy sobie trochę piłki nożnej.
Marsz magów zdumiał Ottomy’ego i Nobbsa, którzy od tej pory uważali ich za pulchne i miękkie istoty, całkiem oderwane od realnego życia. Jednak by zdobyć stanowisko starszego maga i pozostać na nim, człowiek musiał dysponować głębokimi rezerwami determinacji, zawziętości i tej wygładzonej arogancji, będącej oznaką każdego prawdziwego dżentelmena, jak w „Och, to pańska stopa? Jakże mi niewymownie przykro”.
W dodatku towarzyszył im doktor Hix, zawsze przydatny w trudnych sytuacjach, ponieważ (zgodnie ze statutem uczelni) był oficjalnie złym człowiekiem — Niewidoczny Uniwersytet radośnie godził się z nieuniknionym.[8]
Organizacja mniej dojrzała mogłaby uznać, że właściwym postępowaniem będzie wytępienie takich renegatów, co wiąże się ze sporym ryzykiem i kosztami. NU przeciwnie, oddał Hiksowi i jego grupie katedrę, budżet, system awansów, a także możliwość, by odwiedzać mroczne jaskinie i ciskać ognistymi kulami w nieoficjalnych złych czarnoksiężników. Wszystko układało się całkiem dobrze, o ile tylko nikt nie chciał podkreślać faktu, że komunikacja post mortem to tylko łagodniejsze określenie n*e*k*r*o*m*a*n*c*j*i, prawda?
8
Krótko mówiąc, każdy mag dobrze wiedział, że cokolwiek by zrobił, zawsze znajdą się inni magowie, potajemnie próbujący groźnej i nieczystej magii w jakiejś grocie.