Nutt wyciągnął z ucha ołówek, zawahał się i napisał:
Ognie pod kadziami przygasały, ale umysł Nutta gorzał jasno.
Koło północy Glenda uznała, że może bezpiecznie zostawić chłopców, by robili to, co zwykle robią chłopcy, kiedy nie ma w pobliżu opiekujących się nimi kobiet. Musiała dopilnować, żeby wraz z Juliet zdążyć na nocny omnibus. A to oznaczało, że w końcu mogła się położyć we własnym łóżku.
Rozejrzała się po maleńkiej, oświetlonej świecą sypialni, i spojrzała prosto w oczy — co nie było łatwe — Pana Kiwaczka, transcendentnego trójokiego misia. Przyjemnie byłoby w tym miejscu uzyskać jakieś kosmiczne wytłumaczenie, ale wszechświat nigdy niczego nie tłumaczy, daje tylko więcej pytań.
Sięgnęła w dół ukradkowo, choć przyglądał się jej tylko trójoki miś, i z nieskutecznie ukrytego pod łóżkiem złoża wyjęła najnowszą Iradnę Comb-Buttworthy. Po dziesięciu minutach lektury, która doprowadziła ją całkiem daleko w głąb książki (pani Comb-Buttworthy wydawała tomiki chudsze nawet od jej bohaterek), doznała uczucia deja vu. Co więcej, było to deja vu do kwadratu, ponieważ miała uczucie, że kiedyś już miała takie deja vu.
— Tak naprawdę one wszystkie są takie same, prawda? — zwróciła się do trójokiego misia. — Wiesz, że to będzie pokojówka Mary albo ktoś podobny, że będzie dwóch mężczyzn i ona w końcu zdobędzie tego miłego, musi nastąpić jakieś nieporozumienie, nigdy nie posuną się dalej niż do pocałunku, no i masz absolutną gwarancję, że na przykład ekscytująca wojna domowa, inwazja trolli ani nawet dowolna scena kuchenna na pewno się nie zdarzą. Najlepsze, czego można oczekiwać, to burza z piorunami.
Wszystko to nie miało właściwie nic wspólnego z prawdziwym życiem, które — choć istotnie zdradzało pewien niedostatek wojen domowych i inwazji trolli — miało przynajmniej dość przyzwoitości, by spora jego część działa się w kuchni.
Książka wysunęła się z jej dłoni i trzydzieści sekund później Glenda spała już mocno.
Zaskakujące, ale żaden sąsiad nie potrzebował jej w środku nocy, więc wstała, ubrała się i zjadła śniadanie w niemal obcym sobie świecie. Otworzyła drzwi, żeby zanieść śniadanie wdowie Crowdy, i zobaczyła na progu Juliet.
Dziewczyna cofnęła się o krok.
— Wychodzisz, Glenda? Jeszcze wcześnie.
— No, ty już wstałaś — odparła Glenda. — I masz azetę, co stwierdzam z satysfakcją.
— Czy to nie ciekawe? — Juliet podsunęła jej azetę.
Glenda raz tylko rzuciła okiem na obrazek na pierwszej stronie, potem rzuciła jeszcze drugi raz, dokładniej, a następnie chwyciła Juliet i wciągnęła ją do środka.
— Widać ich stukacze — zauważyła Juliet tonem, który brzmiał o wiele zbyt rzeczowo jak na gust Glendy.
— Nie powinnaś w ogóle wiedzieć, jak wyglądają! — oświadczyła, rzucając azetę na kuchenny stół.
— Co? Przecież mam trzech braci, nie? I wszyscy się kąpią w balii koło pieca, nie? W końcu to nic takiego specjalnego. A zresztą to jest kultura przecież. Pamiętasz, zabrałaś mnie kiedyś w takie miejsce, gdzie pełno było ludzi na golasa. Zostałaś tam trzy godziny.
— To było Królewskie Muzeum Sztuki — wyjaśniła Glenda, dziękując gwiazdom za to, że rozmawiają w mieszkaniu. — To co innego!
Próbowała przeczytać tekst, ale okazało się to trudne z tym niesamowitym obrazkiem tuż obok, w miejscu gdzie wzrok mógł paść na niego przypadkiem… i znowu… i znowu…
Glenda lubiła swoją pracę. Nie robiła kariery — ta jest dla ludzi, którzy nie potrafią utrzymać się w pracy. Była dobra w tym, co robiła, i robiła to przez cały czas, nie zwracając uwagi na resztę świata. Ale teraz szeroko otworzyła oczy. Prawdę mówiąc, nadszedł już czas, żeby mrugnąć.
Pod wielkim tytułem „Dawna gra w nowym świetle” znajdował się obrazek wazonu, czy też bardziej dostojnie — urny, w kolorach czarnym i pomarańczowym. Na niej wymalowano kilku bardzo wysokich i szczupłych mężczyzn — ich męskość nie budziła wątpliwości, ale raczej niedowierzanie. Najwyraźniej walczyli o przechwycenie piłki; jeden z nich leżał na ziemi i wyglądał, jakby cierpiał. Tłumaczenie nazwy urny, jak stwierdzał podpis, brzmiało STARCIE.
Zgodnie z wydrukowanym tekstem, ktoś z Królewskiego Muzeum Sztuki znalazł urnę w starym magazynie. Zawierała zwoje, które — jak napisali w azecie — opisywały początkowe zasady kopania piłki, jak je ułożono we wczesnych latach Wieku Wołka Zbożowego, tysiąc lat temu, kiedy rozgrywano mecze dla uczczenia bogini Pedestriany…
Glenda tylko przejrzała resztę artykułu, ponieważ było tam bardzo wiele reszty do przejrzenia. Artystyczne wyobrażenie rzeczonej bogini zdobiło stronę trzecią. Była oczywiście piękna. Rzadko kiedy widywało się boginie przedstawione jako brzydkie. Prawdopodobnie miało to jakiś związek z ich umiejętnością natychmiastowego powalania ludzi. W przypadku Pedestriany atakowałaby zapewne stopy.
Glenda odłożyła azetę. Wrzała z gniewu, a jako kucharka dobrze wiedziała, jak się wrze. To nie była piłka nożna — tyle że Gildia Historyków tak właśnie twierdziła i mogła to udowodnić nie tylko starymi pergaminami, ale także urną, a kiedy człowiek stawał wobec urny, od razu wiedział, że znalazł się po niewłaściwej stronie dyskusji.
Ale to chyba zbyt ładnie się składa. Chociaż… dlaczego? Jego lordowska mość nie lubił piłki nożnej, lecz tu miała przed sobą artykuł, który stwierdzał, że gra jest bardzo stara i ma własną boginię. A jeśli miasto naprawdę coś lubiło, to tradycję i boginie, zwłaszcza jeśli tym boginiom brakowało trochę szyfonu powyżej talii. Czy to jego lordowska mość pozwolił im zamieścić te obrazki i tekst w azecie? Co się dzieje?
— Mam ważne sprawy — oznajmiła surowo. — Dobrze, że kupiłaś porządną azetę, ale nie chcesz czytać takich rzeczy.
— Wcale nie chcę. Kogo to ciekawi? Kupiłam azetę dla ogłoszenia. Popatrz.
Glenda nigdy nie zwracała uwagi na stronę z ogłoszeniami, ponieważ zamieszczali je tam ludzie, którzy chcieli jej pieniędzy. Ale było tam, na stronie. Madame Sharn z Bzyku prezentuje… mikrokolczugę…
— Mówiłaś, że możemy tam iść — przypomniała z naciskiem Juliet.
— No tak, ale to było, zanim…
— Mówiłaś, że możemy iść.
— No tak. Ale czy ktoś z Sióstr Dolly był kiedyś na pokazie mody? Takie rzeczy to nie dla nas, prawda?
— W azecie nic o tym nie piszą. Tu stoi, że wstęp jest wolny. Mówiłaś, że możemy iść!
O drugiej, myślała Glenda. Powiedzmy, że jakoś zdążę…
— No dobrze, spotkamy się w pracy o wpół do drugiej, rozumiesz? Ani minuty później. Mamy trochę roboty.
Senat uniwersytetu zbiera się codziennie o wpół do dwunastej, pomyślała. Och, stać się muchą na ścianie…
Uśmiechnęła się.
Trev siedział na połamanym starym fotelu służącym mu za biuro przy kadziach. Praca posuwała się w zwykłym, solidnym ślimaczym tempie.
— Ach, widzę, że przyszedł pan wcześniej, panie Trev — powiedział Nutt. — Przepraszam, że nie było mnie tutaj. Musiałem iść i zająć się pewnym awaryjnym zamieszaniem wśród kandelabrów. — Nachylił się bliżej. — Zrobiłem to, o co pan prosił, panie Trev.