— Komuś coś dzwoni? — spytał Ridcully.
— Nawet nie brzęknie — zapewnił uprzejmie wykładowca run współczesnych.
Nadrektor odwrócił głowę w lewo.
— Może ty, dziekanie? Pamiętasz wszystkich dawnych…
Myślak jęknął w duchu. Pozostali zamknęli oczy i przygotowali się. Mogło być źle…
Ridcully patrzył tępo na dwa puste krzesła, każde z odciśniętym na siedzeniu pośladkiem. Jeden czy dwóch profesorów naciągnęło kapelusze na twarze. Minęły już dwa tygodnie, ale nie było widać żadnej poprawy.
Nadrektor nabrał tchu.
— Zdrajca! — ryknął.
To straszne oskarżenie, jeśli rzuca się je dwóm zagłębieniom w skórzanej tapicerce.
Kierownik studiów nieokreślonych szturchnął Myślaka Stibbonsa, dając mu znak, że został dziś wybrany na ofiarę. Znowu.
Znowu.
— Dla marnej garści srebra nas opuścił — rzekł Ridcully, zwracając się do wszechświata w ogólności.
Myślak odchrząknął. Naprawdę miał nadzieję, że polowanie na Megapoda pozwoli nadrektorowi zapomnieć o tej sprawie. Jednak umysł Ridcully’ego wciąż wracał do nieobecnego dziekana, jak język stale sięga do miejsca po straconym zębie.
— Ehm… Chciałbym zauważyć, że… o ile mi wiadomo… jego wynagrodzenie to co najmniej… — zaczął Myślak, ale dla Ridcully’ego w obecnym stanie ducha żadna odpowiedź nie byłaby właściwa.
— Wynagrodzenie? A odkąd to magowie pracują za pensję? Jesteśmy uczonymi, panie Stibbons! Nie dbamy o prymitywne pieniądze!
Na nieszczęście Myślak zwykł myśleć jasno i logicznie; w chwilach zamętu odwoływał się do rozsądku i uczciwości, które w stosunkach z rozgniewanym nadrektorem były — by zastosować tu właściwy naukowy termin — nieaplikowalne. Zaniedbał też myślenia strategicznego, co zawsze jest błędem w stosunkach z innymi naukowcami. W rezultacie popełnił błąd, wykorzystując w tym miejscu zdrowy rozsądek.
— To dlatego, że nigdy właściwie za nic nie płacimy — rzekł. — A jeśli ktoś potrzebuje jakichś drobnych, bierze sobie z wielkiego dzbana…
— Jesteśmy elementem samej osnowy uniwersytetu, panie Stibbons! Bierzemy tylko to, co jest nam niezbędne! Nie szukamy bogactw! A co najważniejsze, nie przyjmujemy „kluczowego stanowiska połączonego z atrakcyjnym pakietem wynagrodzeń”, cokolwiek to ma znaczyć, do wszystkich piekieł, „oraz inne dodatki, w tym hojną emeryturę”. Emeryturę, uważasz pan! Kiedy to mag przeszedł na emeryturę?
— No, doktor Skorek… — Myślak nie zdołał się powstrzymać.
— Odszedł, żeby się ożenić! — warknął gniewnie Ridcully. — To nie emerytura, to tak jakby umarł.
— A doktor Housemartin? — ciągnął Myślak.
Wykładowca run współczesnych kopnął go w kostkę, ale Myślak rzucił tylko „auć!” i mówił dalej:
— Odszedł z powodu ciężkiego przypadku żab. To choroba zawodowa.
— Jeśli nie znosisz gorąca, to wyjdź z kotła — mruknął nadrektor.
Sytuacja trochę się uspokajała i szpiczaste kapelusze unosiły się ostrożnie. Te nerwowe chwile nadrektora trwały zwykle najwyżej kilka minut. Co byłoby pocieszające, gdyby w odstępach mniej więcej pięciominutowych coś nie przypominało mu nagle o tym, co uznawał za absolutnie zdradzieckie czynności dziekana, a konkretnie o złożeniu oferty i uzyskaniu posady na innym uniwersytecie, na dodatek za pośrednictwem pospolitego ogłoszenia w azecie. Nie tak powinien się zachowywać książę magii. Książę magii nie stawał przed komisją złożoną z sukienników, kupców warzywnych i szewców (choć to wspaniali ludzie, oczywiście, bez wątpienia sól tej ziemi, ale…), by zostać osądzony i oceniony jak terier medalista (na pewno policzyli mu zęby!). Porzucił całe bractwo magii, ot co!
Na korytarzu zapiszczały kółka i każdy mag zesztywniał w oczekiwaniu. Drzwi się otworzyły i do sali wjechał pierwszy załadowany wózek.
Dała się słyszeć seria westchnień, kiedy wszystkie oczy skupiły się na służącej, która ten wózek popychała, a potem nawet głośniejsze westchnienia, kiedy magowie zrozumieli, że nie jest to ta, której oczekiwali.
Nie była brzydka. Jej urodę można by pewnie określić jako swojską, domową, ale był to miły dom, czysty i przyzwoity, z różami wokół drzwi, powitaniem na wycieraczce i szarlotką w piekarniku. Jednak myśli magów, co zadziwiające, nie koncentrowały się w tej chwili na jedzeniu, choć niektórzy wciąż nie byli całkiem pewni, dlaczego nie.
Była to naprawdę całkiem sympatyczna dziewczyna, nawet jeśli jej łono zostało najwyraźniej zaplanowane dla osoby o dwie stopy wyższej. Ale nie była Nią[4].
Grono wykładowcze wydawało się załamane, lecz wyraźnie poweselało, kiedy do pokoju wtoczyła się cała karawana wózków. Nic nie poprawia nastroju lepiej niż przekąska o trzeciej nad ranem — wszyscy to wiedzieli.
Nie jest źle, uznał Myślak. Przetrwaliśmy wieczór bez rozbijania czegokolwiek. Przynajmniej lepiej niż we wtorek.
W dowolnej organizacji dobrze znany jest fakt, że aby wykonać jakieś zadanie, należy je zlecić komuś, kto już jest bardzo zajęty. Teoria ta doprowadziła do pewnej liczby zabójstw i w jednym przypadku stała się przyczyną śmierci pewnego dyrektora wskutek wielokrotnego zamykania jego głowy w całkiem małej szafce na dokumenty.
Na NU właśnie Myślak Stibbons był tym bardzo zajętym człowiekiem. Przyzwyczaił się już do tego i nie narzekał. Przede wszystkim większość zadań, jakie mu powierzano, wcale nie wymagała realizacji i magowie na ogół nie przejmowali się, czy są wykonywane, pod warunkiem że to nie oni je wykonują. Poza tym Myślak bardzo sprawnie wymyślał drobne, efektywne metody oszczędzania czasu. W szczególności bardzo był dumny ze swego systemu protokołowania posiedzeń, który opracował z pomocą HEX-a — coraz bardziej użytecznej uniwersyteckiej machiny myślącej. Szczegółowa analiza przeszłych protokołów, połączona z wielkimi zdolnościami przewidywania HEX-a, oznaczała, że dla prostego zakresu łatwo uzyskiwanych danych — takich jak program zebrania (który i tak kontrolował Myślak), lista członków komitetu, czas mijający od śniadania, czas pozostały do obiadu i tak dalej, większość protokołów dało się spisać z góry.
Ogólnie biorąc, uważał, że przyczynia się do utrzymania NU w wybranym stanie przyjaznej, dynamicznej stagnacji. Dawało to wiele satysfakcji, zwłaszcza jeśli człowiek pamiętał, jaka jest alternatywa.
Jednak kartka, która sama się przewraca, była dla Myślaka anomalią. Teraz, wśród narastających wokół odgłosów przedśniadaniowej kolacji, wygładził ją i zaczął czytać.
Glenda z przyjemnością rozbiłaby talerz na ślicznej i pustej główce Juliet, kiedy dziewczyna wreszcie się zjawiła w nocnej kuchni. A przynajmniej z wielką przyjemnością by o tym myślała, bardzo stanowczo. Jednak nie warto było się irytować, gdyż obiekt tej irytacji nieszczególnie sobie radził z zauważaniem, co myślą inni. Juliet nie miała w sobie ani jednej cząsteczki złości, miała za to poważne kłopoty z przyswojeniem myśli, że ktoś mógłby próbować być dla niej niemiły.
Dlatego Glenda zadowoliła się zwykłym:
— Gdzie byłaś? Powiedziałam pani Whitlow, że poszłaś do domu, bo źle się czujesz. Twój tata pochoruje się ze zmartwienia! I źle to wygląda wobec innych dziewcząt.
Juliet opadła na krzesło ruchem tak pełnym gracji, że zdawał się śpiewać.
— Poszłam na piłkę, nie? No wiesz, graliśmy z tymi draniami z Przyćmionej.
— Do trzeciej nad ranem?
— Takie są zasady, nie? Gra się do końca meczu, do pierwszego zabitego albo pierwszego gola.
4
Profesor nadzwyczajny gramatyki i jej stosowania poprawiłby pewnie to zdanie na „okazało się, że ona to nie ona”, na co profesor logiki zakrztusiłby się drinkiem.