— Kto wygrał?
— Nie wiem.
— Nie wiesz?
— Kiedy odchodziliśmy, ustalali to według ran głowy. W każdym razie poszłam z Wrednym Johnnym, nie?
— Myślałam, że z nim zerwałaś.
— Postawił mi kolację, nie?
— Nie powinnaś tam chodzić. I nie powinnaś tego robić.
— Niby wiesz? — rzuciła Juliet, która czasami uważała, że pytania to odpowiedzi.
— Może weź się do zmywania, co? — zaproponowała Glenda.
A ja będę musiała po tobie poprawiać, pomyślała, kiedy jej najlepsza przyjaciółka odpłynęła w stronę rzędu kamiennych zlewów. Juliet właściwie nie zmywała naczyń, dawała im tylko lekki chrzest. Magowie nie należeli do ludzi, którzy zauważają na talerzu zaschnięte ślady wczorajszego jajka, lecz pani Whitlow umiała je wypatrzyć z sąsiedniego pokoju.
Glenda lubiła Juliet, naprawdę lubiła, choć czasem się zastanawiała dlaczego. Oczywiście, dorastały razem, ale zawsze ją dziwiło, w jaki sposób koleżanka — tak śliczna, że chłopcy denerwowali się, a czasem i mdleli, kiedy przechodziła — może być taka, no… taka tępa we wszystkim. Tak naprawdę to Glenda dorastała. Co do Juliet nie była pewna i niekiedy miała wrażenie, że dorasta za nie obie.
— Słuchaj, trzeba tylko trochę poszorować i będzie dobrze — burknęła po kilku minutach apatycznego zanurzania.
Wyjęła szczotkę z doskonałej dłoni Juliet, a potem, kiedy tłuszcz spływał już do ścieku, pomyślała: Zrobiłam to znowu. A właściwie znowu zrobiłam to znowu. Ile to już razy? Przecież kiedyś bawiłam się za nią jej lalkami!
Talerz po talerzu zaczynał błyszczeć w rękach Glendy. Nic tak nie czyści zaschniętych plam jak tłumiony gniew.
Wredny Johnny, myślała. Na bogów, przecież on śmierdzi jak kocie siki! Jest jedynym chłopakiem na tyle głupim, by wierzyć, że ma jakąś szansę. Nie do wiary, przy takiej figurze spotyka się tylko z absolutnymi durniami! Co by zrobiła beze mnie?
Po tym krótkim zamieszaniu w nocnej kuchni zapanował zwykły spokój, a te, które zostały określone jako „inne dziewczęta”, wróciły do swych zajęć. Trzeba zaznaczyć, że dla większości z nich dziewczęctwo skończyło się już dawno temu, ale pracowały dobrze i Glenda była z nich dumna. Pani Hedges po mistrzowsku zarządzała deskami serów. Mildred i Rachel, na liście płac opisane jako „kobiety od jarzyn”, były sprawne i godne zaufania, a Mildred wymyśliła słynny przepis na kanapki z buraczkami i serem.
Wszystkie znały swoje obowiązki. Wszystkie wykonywały swoje obowiązki. Nocna kuchnia była solidna, a Glenda lubiła solidność.
Miała dom, do którego wracała i który starała się odwiedzać co najmniej raz dziennie, ale mieszkała w nocnej kuchni. To była jej twierdza.
Myślak Stibbons wpatrywał się w otwartą stronicę. Jego umysł wypełniały nieprzyjemne pytania, z których najbardziej paskudnym było: czy jest jakiś sposób, by inni doszli do wniosku, że to moja wina? Nie. Dobrze!
— Ehm… Jest pewna tradycja, której niestety nie podtrzymywaliśmy chyba od dłuższego czasu, nadrektorze — oznajmił, starając się ukryć troskę w głosie.
— A czy to takie ważne? — Ridcully przeciągnął się leniwie.
— To tradycyjne, nadrektorze — odparł z wyrzutem Myślak. — Chociaż posunąłbym się może do twierdzenia, że niedochowywanie jej stało się teraz, niestety, tradycyjne.
— No to świetnie, prawda? Jeśli stworzymy tradycję niedochowywania innej tradycji, będzie podwójnie tradycyjna, zgadza się? To w czym problem?
— Chodzi o legat nadrektora Marynata Biggera — wyjaśnił mistrz tradycji. — Masa spadkowa Biggerów daje uniwersytetowi wiele korzyści. To był bardzo zamożny ród.
— Hmm… No tak. Przypominam sobie chyba to nazwisko. Ładnie z jego strony. I co?
— No… Byłbym szczęśliwszy, gdyby mój poprzednik poświęcał więcej uwagi niektórym tradycjom — odparł Myślak, który uważał, że złe wieści należy przekazywać stopniowo i jak najwolniej.
— Przecież nie żył.
— Tak, oczywiście. Może więc, nadrektorze, powinniśmy wprowadzić tradycję kontrolowania stanu zdrowia mistrza tradycji.
— Ależ on był całkiem zdrowy — stwierdził nadrektor. — Tyle że martwy. Całkiem zdrowy jak na trupa.
— Był stosem pyłu, nadrektorze!
— Ale to nie jest dokładnie to samo co choroba. — Ridcully wierzył, że nigdy nie należy ustępować. — Ogólnie mówiąc, stan taki można uznać za stabilny.
— Z legatem powiązany jest pewien warunek. — Myślak postanowił wrócić do tematu. — Zapisany drobnym drukiem.
— Och, nigdy się nie przejmuję drobnym drukiem, Stibbons!
— A ja tak, nadrektorze. Ten warunek brzmi: „i tak dziać się będzie, dopóki uniwersytet wystawia drużynę do gry w kopnijpiłkę zwaną też Rozrywką Chłopców Ubogich”.
— Jak to, z rozrywką, chłopcy, ubogo? — upewnił się kierownik studiów nieokreślonych.
— To śmieszne! — uznał Ridcully.
— Śmieszne czy nie, nadrektorze, taki jest warunek legatu.
— Ale przestaliśmy w tym uczestniczyć lata temu! Tłum na ulicach kopał, szturchał i wrzeszczał… i to tylko gracze! Widzowie wcale nie byli lepsi! W każdej drużynie setki ludzi! Mecze trwały całymi dniami! Dlatego je przerwano.
— Właściwie nigdy nie zostały wstrzymane, nadrektorze — wtrącił pierwszy prymus. — My się wycofaliśmy, owszem, gildie również. Przestała to być gra dla dżentelmenów.
— Mimo to… — Mistrz tradycji przesunął palcem po stronie. — Takie są warunki. Jest ich zresztą więcej. Ojoj. Niech to demony! To chyba nie…
Poruszał wargami bezgłośnie, gdy czytał. Cały pokój wyciągnął swą zbiorową szyję.
— Gadaj, chłopie! — huknął Ridcully.
— Wolałbym najpierw sprawdzić parę drobiazgów — odparł Mistrz Tradycji. — Nie chciałbym panów niepotrzebnie niepokoić.
— Zajrzał do księgi. — Niech to piekło…
— O co chodzi, człowieku?
— No więc wygląda na to… Nie, nie darowałbym sobie, gdybym zepsuł panu wieczór, nadrektorze — bronił się Myślak. — Na pewno źle to zrozumiałem. Przecież nie mógłby… Wielkie nieba!
— W skrócie poproszę, Stibbons — warknął Ridcully. — O ile mi wiadomo, jestem nadrektorem tej uczelni. A na pewno mam to wypisane na drzwiach.
— Oczywiście, nadrektorze, ale przecież nie powinienem…
— Doceniam to, że nie chcesz psuć mi dzisiejszego wieczoru — oświadczył Ridcully. — Ale ja nie zawaham się ani przez moment, żeby zepsuć ci jutrzejszy dzień. I mając to w pamięci, gadaj natychmiast, o czym mowa, do demona!
— Eee… No więc, wydaje się, nadrektorze… Nie wie pan, kiedy ostatni raz braliśmy udział w meczu?
— Ktoś pamięta? — spytał Ridcully, zwracając się ogólnie do sali.
Prowadzona szeptem dyskusja doprowadziła do zgody wokół tezy „dwadzieścia lat temu, mniej więcej”.
— Mniej czy więcej o ile, tak dokładnie? — zapytał Myślak, który nie znosił takich odpowiedzi.
— Wiesz… coś tego rzędu. W tych okolicach, że tak powiem. Około tego. No wiesz.
— Około? Czy moglibyśmy być bardziej dokładni?
— Dlaczego?
— Bo jeśli uniwersytet nie weźmie udziału w Rozrywce Chłopców Ubogich przez dwadzieścia lat lub więcej, legat wraca do pozostałych przy życiu krewnych nadrektora Biggera.
— Przecież to zakazane, człowieku! — przypomniał nadrektor.
— Nie tak dokładnie. Powszechnie wiadomo, że lord Vetinari nie lubi tej gry, ale rozumiem, że jeśli mecze toczą się poza centrum miasta i są ograniczone do bocznych uliczek, przymyka oko. Ponieważ kibice i gracze przewyższają liczebnie cały skład osobowy Straży Miejskiej, przypuszczam, że lepsze przymknięte oko niż rozbity nos.