— Całkiem ładnie pan to ujął, panie Stibbons — pochwalił Ridcully. — Jestem zaskoczony.
— Dziękuję, nadrektorze. — W rzeczywistości Myślak wykorzystał nagłówek w „Pulsie”, a tej azety magowie nie lubili, ponieważ albo nie drukowała tego, co powiedzieli, albo właśnie drukowała z krępującą dokładnością.
Poczuł się ośmielony.
— Powinienem też zaznaczyć, nadrektorze, że zgodnie z regulaminem NU zakaz nie ma znaczenia. Magowie nie są zobowiązani do przestrzegania takich zakazów. Nie obowiązuje nas prawo doczesne.
— Oczywiście. Ale na ogół wygodniej jest uznawać kompetencje władzy administracyjnej — stwierdził Ridcully, mówiąc jak człowiek dobierający słowa z taką starannością, że w metaforycznym sensie wyjmował niektóre na zewnątrz, by lepiej się im przyjrzeć przy świetle.
Magowie pokiwali głowami. To, co usłyszeli, brzmiało: „Vetinari miewa swoje dziwactwa, ale od wieków jest najrozsądniejszym człowiekiem na tronie, nie zaczepia nas i nigdy nie wiadomo, co jeszcze chowa w rękawie”. Trudno byłoby temu zaprzeczyć.
— No dobrze, Stibbons… Co proponujesz? — spytał nadrektor. — Ostatnio mówisz mi o problemach dopiero wtedy, kiedy masz już jakieś rozwiązanie. Szanuję to, choć uważam za nieco przerażające. Wymyśliłeś, jak nas z tego wyplątać?
— Wydaje mi się, że tak, nadrektorze. Pomyślałem, że moglibyśmy tak jakby wystawić drużynę. Nic tu nie ma o zwycięstwie. Musimy tylko zagrać, to wszystko.
Przy świecowych kadziach zawsze było cudownie ciepło. Niestety, było także bardzo wilgotno i hałaśliwie, w sposób dość przypadkowy i zaskakujący. To dlatego, że ogromne rury systemu centralnego ogrzewania i ciepłej wody Niewidocznego Uniwersytetu zwisały pod sklepieniem na metalowych taśmach o większym lub mniejszym współczynniku rozszerzalności liniowej. Ale to był dopiero początek. Były też wielkie rury służące równoważeniu dyferencjałów spamowodziowych na całym uniwersytecie, rura tłumika strumienia cząstek antropicznych, który ostatnio nie działał jak należy, rury wentylacyjne, które też nie działały, odkąd osioł się pochorował, oraz bardzo stare rury, pozostałość nieszczęsnego projektu któregoś z dawniejszych nadrektorów, by wewnątrzuczelniany system łączności oprzeć na tresowanych marmozetach. O pewnych porach wszystko to rozbrzmiewało podziemną symfonią bulgotów, zgrzytów, niepokojąco organicznego ciurkania, a od czasu do czasu niewytłumaczalnym brzdękiem, który odbijał się echem po wszystkich poziomach piwnic.
Tę ogólną improwizację konstrukcji systemu wzmagał jeszcze fakt, że z powodów oszczędnościowych rury z gorącą wodą obwieszono używanymi, przytrzymywanymi sznurkiem artykułami odzieży. Ponieważ były to elementy garderoby magów, a choćby człowiek nie wiem jak się starał, nigdy nie zdoła z nich wyprać wszystkich zaklęć, pojawiały się też sporadycznie deszcze kolorowych iskier, a niekiedy spadała piłeczka pingpongowa.
Mimo wszystko tutaj, między kadziami, Nutt czuł się jak w domu. To było niepokojące: w górnej krainie ludzie na ulicach kpili z niego, że został wyprodukowany w kadzi. Co prawda brat Oats tłumaczył, że to niemądre, ale delikatne bulgotanie łoju przemawiało do niego. I przynosiło uspokojenie.
To on kierował teraz kadziami. Smeems o tym nie wiedział, bo rzadko kiedy tu zaglądał. Trev oczywiście wiedział, ale to, że Nutt wykonywał za niego pracę, oznaczało, że więcej miał czasu na kopanie puszki na jakimś placu; był więc zadowolony. Opinie pozostałych ściekaczy i nurzaczy nie miały większego znaczenia; jeśli ktoś pracował przy kadziach, to znaczyło, że nadal przyspieszał, kiedy spadł na samo dno, a teraz wwiercił się w skałę macierzystą. Oznaczało, że nie ma odpowiedniej charyzmy, by zostać żebrakiem. Oznaczało, że przed czymś ucieka, może przed samymi bogami albo przed demonami wewnątrz siebie. Oznaczało, że jeśli ośmieli się unieść głowę, wysoko nad sobą zobaczy męty z dna społecznego. Lepiej więc zostać tu, na dole, w ciepłym półmroku, gdzie jest dość jedzenia, nie ma niewygodnych spotkań ani też — co Nutt dodawał w myślach — nie ma bicia.
Nie, nurzacze nie stanowili problemu. Kiedy tylko mógł, starał się im pomagać. Samo życie tak ich już sponiewierało, że nie mieli sił, by poniewierać innymi. Na szczęście dla niego. Bo kiedy ludzie odkrywali, że ktoś jest goblinem, ten ktoś nie mógł się spodziewać niczego dobrego.
Pamiętał, co wołali za nim ludzie w wioskach, kiedy był jeszcze mały; po krzykach nadlatywały zwykle kamienie.
Goblin… To słowo wlokło za sobą ciężkie brzemię. Nieważne, co robił, jak się zachowywał — to brzemię stale go przygniatało. Pokazywał im to, co budował, a kamienie rozbijały te konstrukcje, wieśniacy wrzeszczeli na niego jak łowne sokoły i wykrzykiwali kolejne słowa.
Skończyło się to w dniu, kiedy pastor Oats wjechał powoli do miasteczka — jeśli garstkę lepianek i jedną ulicę z ubitej ziemi można nazwać miasteczkiem — i przywiózł… wybaczenie. Ale tamtego dnia nikt nie pragnął wybaczenia.
W ciemności zajęczał na swym posłaniu troll Beton. Brał slab, skibę, skrawek i spad, a gdyby Nutt go nie powstrzymywał, wciągałby nawet żelazne opiłki.
Nutt zapalił świeżą świecę i nakręcił własnoręcznie zbudowany aparat do ściekania. Przyrząd kręcił się z wesołym turkotem, a płomyk świecy wyciągał się poziomo. Dobry ściekacz nigdy nie odwracał świecy, którą ściekał — przecież świece na swobodzie prawie nigdy nie ciekną w więcej niż jednym kierunku, czyli od przeciągu. Nic dziwnego, że magowie lubili te przygotowane przez niego; jest coś niepokojącego w świecy, która wygląda, jakby ciekła we wszystkie strony naraz. Może całkiem wytrącić człowieka z równowagi.[5]
Pracował szybko i odkładał już do koszyka dziewiętnastą dobrze ściekniętą świecę, kiedy usłyszał brzęk puszki toczonej po kamiennej podłodze korytarza.
— Dzień dobry, panie Trev — rzucił, nie podnosząc głowy.
Po chwili wylądowała przed nim pusta puszka. Stanęła pionowo, bez żadnych ceremonii, jakby kawałek układanki wskakiwał na miejsce.
— Skąd wiedziałeś, że to ja, Gobbo?
— To pański leitmotiv, panie Trev. I wolałbym Nutt, jeśli można.
— A co to taki motyw? — zapytał głos za jego plecami.
— Powtarzający się temat czy akord związany z konkretną osobą czy miejscem, panie Trev. — Nutt starannie ułożył w koszu jeszcze dwie ciepłe świece. — To była referencja do pańskiego zwyczaju kopania puszki. Wydaje się pan w dobrym nastroju. Jak minął dzień?
— Co to było?
— Czy Fortuna sprzyjała wczoraj Przyćmionej?
— O czym ty gadasz?
Nutt cofnął się nieco. Niebezpiecznie jest nie pasować, nie pomagać, nie starać się.
— Wygraliście?
— Nie, znowu był remis. Strata czasu, prawdę mówiąc. Ale to tylko towarzyski. Nikt nie zginął. — Trev spojrzał na kosze pełne realistycznie ściekniętych świec. — Ależ narobiłeś tego gówna, mały — stwierdził z sympatią.
Nutt znowu się zawahał. A potem odezwał się bardzo ostrożnie:
— Mimo odniesienia skatologicznego, z aprobatą wyraża się pan o dużej choć nieokreślonej precyzyjnie liczbie świec, które ścieknąłem dla pana?
— Rany, co ty zasuwasz, Gobbo?
Nutt gorączkowo szukał akceptowalnego tłumaczenia.
5
Zatrudnianie profesjonalnych ściekaczy może się wydawać ekstrawagancją dla takiej instytucji jak Niewidoczny Uniwersytet. Nic jednak nie może być dalsze od prawdy. Żaden tradycyjny mag, wart swego szpiczastego kapelusza, nie mógłby pracować przy blasku czystej, gładkiej, można wręcz powiedzieć: dziewiczej świecy. Po prostu nie wygląda to odpowiednio. Nastrój się rozsypuje. A kiedy już to nastąpi, nieszczęsny mag zaczyna majstrować, jak zwykle czynią ludzie, z użyciem zapałek i zagiętych spinaczy, próbując uzyskać mile drobne nacieki i kanały wosku, jak to zaplanowała natura. Jednakże nigdy się to porządnie nie udaje i nieodmiennie kończy się całym dywanem zalanym woskiem oraz podpalającym samego siebie magiem Ściekanie świec, uznano więc, to robota dla ściekacza.