Выбрать главу

— Myślałem, że jesteś tylko kimś, kto szyje ubrania — mruknął Trev.

— Tylko Kimś. Kto. Szyje. Ubrania. Tylko kimś? Nie jestem tylko kimś. Jestem Pepe i nie szyję ubrań, ale tworzę wspaniałe dzieła sztuki, które przypadkiem wymagają ciała, by pokazać je tak, jak powinny być oglądane. Krawcy szyją ubrania. A ja wykuwam historię! Słyszałeś o mikrokolczudze?

— Łapię. Tak.

— Dobrze — pochwalił Pepe. — Co słyszałeś o mikrokolczudze?

— No… że nie obciera.

— Ma jeszcze jeden czy dwa sekrety… W każdym razie na pewno nie mam czasu dla magów. Nic z tego. Irytująca banda. Ale jutro to nie będzie mecz. To będzie wojna. Znasz typa, który się nazywa Andy Shank?

Serce w Trevie zamarło.

— A co on ma z tym wspólnego?

— Słyszałem tylko nazwisko, ale myślę, że znam takich. Lord Vetinari zrobił, co chciał. Złamał piłkę, ale zostawił przy tym mnóstwo ostrych odłamków, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.

— Jutro będzie tam straż — poinformował Trev.

— O co chodzi? Co za sprawa? Taka Twarz jak ty cieszy się, że gdzieś tam będzie straż?

— I będzie nas oglądać mnóstwo ludzi.

— Tak. Będą mieli zabawę. Wiesz chyba, że są w tym mieście tacy, którzy z radością pójdą oglądać ścięcie i będą dzieciaki brali na barana, żeby lepiej widziały. Dlatego powiem ci, co zrobię. Sprawa stoi na ostrzu noża, ale jutro na pewno nóż nie będzie ci potrzebny. Mam dla ciebie coś o wiele lepszego. Jesteś w końcu chłopakiem Dave’a Likely’ego.

— Nie zagram — oświadczył Trev. — Obiecałem mamie.

— Obiecałeś mamie? — powtórzył Pepe, nie usiłując nawet ukryć lekceważenia. — I myślisz, że to robi jakąkolwiek różnicę? Masz w ręku gwiazdę, chłopcze. I zagrasz, to oczywiste, dlatego powiem ci, co zrobię. Przyjdziesz się ze mną spotkać. Bądź koło północy przy tylnym wejściu do Shwatty, przepraszam, ale po krasnoludziemu brzmi to lepiej, i kopnij w drzwi. Jeśli chcesz, możesz przyprowadzić kumpla, ale na demona, naprawdę lepiej się zjaw.

— Czemu mam kopać w drzwi? — zdziwił się Trev.

— Bo w obu rękach będziesz trzymał po flaszce najlepszej brandy. Nie dziękuj, nie robię tego dla ciebie. Ochraniam swoją inwestycję, a tak się składa, że oznacza to również chronienie twojej. No to ruszaj, chłopcze. Spóźnisz się na trening. Ach, jestem pieprzonym geniuszem!

Idąc naprzód, Trev zauważył następnych strażników. Potrafili być wyjątkowymi draniami, jeśli taka im przyszła ochota… Ale Sam Vimes naprawdę nie potrzebował ludzi, którzy nie umieją czytać sygnałów ulicy.

Straż była nerwowa.

* * *

Carter mieszkał w piwnicy u swojej matki do dnia, kiedy wynajęła ją rodzinie krasnoludów. Teraz żył na strychu, który latem był jak piec, a zimą zamarzał. Carter przeżył, gdyż ściany były zaizolowane egzemplarzami „Łuków i Amunicji”, „Szpilkowych Zakątków”, „Miesięcznika Znaczków Howlera”, „Tygodnika Poszukiwacza Golemów” oraz „Ornamentów Współczesnych”.

A były tylko górną warstwą. W samoobronie przed żywiołami zakleił kartkami co większe dziury i szczeliny w dachu. O ile Trev pamiętał, Carter nigdy nie wytrwał dłużej niż tydzień przy żadnym swoim hobby, na jakie wskazywała jego dość krępująca biblioteka — może z wyjątkiem tego kojarzonego zwykle z rozkładówkami „Panienek, Ploteczek i Podwiązek”.

Pani Carter otworzyła mu drzwi i wskazała schody z całą serdeczną życzliwością, jaką matki okazują nieodpowiednim znajomym swoich synów.

— Chorował — poinformowała, jakby była to raczej ciekawostka niż sprawa budząca troskę.

Okazało się to zresztą niedomówieniem. Zamiast oka Carter miał jaskrawą, kolorową ranę, a na twarzy krwawą szramę. Trev potrzebował czasu, żeby się o tym przekonać, gdyż Carter stale powtarzał, żeby dać mu spokój, ale że krzywe drzwi przytrzymywał od środka tylko kawałek sznurka, więc aplikacja Trevowego ramienia szybko rozwiązała tę kwestię.

Trev patrzył na chłopaka, który skulił się na swym niewypowiedzianie okropnym posłaniu, jakby obawiał się ciosu. Nie lubił Cartera. Nikt nie lubił Cartera. To było zwyczajnie niemożliwe. Nawet pani Carter, która w teorii powinna odczuwać przynajmniej letnie uczucia wobec syna, też nie lubiła Cartera. Był fundamentalnie nielubialny. Przykro to mówić, ale Carter — puszczający wiatry czy nie — stanowił znakomity przykład charyzniemy. Dało się z nim wytrzymać dzień czy dwa, po czym ten czas spokoju przerywał jakiś absolutnie głupi komentarz, nietrafiony żart czy wybitnie niewłaściwe zachowanie. Trev jednak jakoś go znosił, widząc w nim osobnika, jakim sam mógłby się stać, gdyby w rzeczywistości nie był Trevem. Może w każdym jest trochę Pierdoły Cartera — w pewnym okresie życia — ale u Cartera nie było to trochę, tylko wszystko.

— Co się stało? — zapytał Trev.

— Nic.

— To ja, Trev! Wiem, co to znaczy, kiedy nic się nie stało. Powinieneś iść do szpitala.

— Jest gorzej, niż wygląda — jęknął Carter.

Trev nie wytrzymał.

— Czyś ty zwariował? To cięcie przeszło ci ćwierć cala od oka!

— To moja wina — zaprotestował Carter. — Zezłościłem Andy’ego.

— No tak, faktycznie, to musiała być twoja wina.

— Gdzie byłeś w nocy?

— Nie uwierzyłbyś.

— No więc to była wojna, nic innego.

— Uznałem za konieczne, by spędzić trochę czasu w Sto Lat. Bili się tutaj, tak?

— Kluby podpisały zgodę na tę nową piłkę i niektórym się to nie podoba.

— Andy’emu? — upewnił się Trev i raz jeszcze spojrzał na krwawą, zaropiałą szramę. Tak, rzeczywiście wyglądało na to, że Andy’emu coś się nie spodobało.

Trudno było współczuć komuś tak zasadniczo nielubialnemu jak Carter. Ale fakt, że urodził się z wytatuowanym na duszy napisem KOPNIJ MNIE W TYŁEK, nie był jeszcze powodem, żeby to robić. Nie Carterowi. To jakby wyrywać muchom skrzydełka.

— Nie tylko Andy’emu — odpowiedział Carter. — Jest jeszcze Tosher Atkinson, Jimmy Łyżka i Spanner.

— Spanner? — zdziwił się Trev.

— I pani Atkinson — dodał Carter.

— Pani Atkinson?

— I jeszcze Willy Piltdown, Harry Capstick i Chłopcy Brisketów.

— Oni? Przecież ich nienawidzimy! Andy ich nienawidzi! Kto postawi nogę na ich terenie, wraca do domu w worku!

— No ale wiesz, co mówią. Wróg mojego wroga jest moim wrogiem…

— Chyba coś pomyliłeś. Lecz rozumiem, o co ci chodzi.

Trev patrzył w przestrzeń, przejęty zgrozą. Wymienione w tej litanii nazwiska należały do Twarzy. Bardzo wpływowych w świecie drużyn, a co ważniejsze, w świecie kibiców. To oni kierowali Ściskiem. Pepe miał rację. Vetinari sądził, że rządzą kapitanowie, ale kapitanowie niewiele mogli. Rządził Ścisk, a Twarze rządziły w Ścisku[18].

— Na jutro mają poskładać nową drużynę i oni postarają się wcisnąć tam tylu, ilu tylko się da — oświadczył Carter.

— Tak, słyszałem.

— Chcą pokazać Vetinariemu, co myślą o jego nowej piłce.

— Nie słyszałem chyba nazwiska Stollop — zauważył Trev.

— Podobno ojciec co wieczór każe im ćwiczyć w chórze.

вернуться

18

Innym powodem dla nazywania ich Twarzami było to, że ich uproszczone portrety pojawiały się na plakatach straży z naiwnymi prośbami, by zawiadomić straż, gdyby te osoby zauważono ostatnio gdzieś w tej okolicy.