— Kapitanowie podpisali, więc wypadną raczej marnie. Ale Andy i jego kumple pewnie się tym nie przejmują. — Trev się pochylił. — Tylko że Vetinari ma straż, nie? A znasz przecież straż. Jest tam paru porządnych typów, jeśli trafisz na nich pojedynczo, ale kiedy wszystko pójdzie w wahoonie, to mają wielkie i ciężkie pałki, a także wielkie i ciężkie trolle. I nie muszą się specjalnie przejmować, komu przywalą, bo przecież są strażą, a to znaczy, że wszystko jest legalne. No i jeśli człowiek naprawdę ich wkurzy, to jeszcze dołożą oskarżenie o uszkodzenie im pałek własną gębą. A skoro już o gębach mowa, to jakim cudem brakło ci tylko ćwierć cala od zostania kandydatem do białej laski?
— Powiedziałem Andy’emu, że moim zdaniem to nie jest dobry pomysł — wyjaśnił Carter.
Trev nie potrafił ukryć zdumienia. Nawet taka odwaga była u Cartera czymś niezwykłym.
— Wiesz, jak się zastanowić, to możesz nawet na tym wygrać. Leż w łóżku, a nie trafisz pomiędzy Andy’ego i Starego Sama.
Przerwał mu jakiś szelest.
Ponieważ Carter przymocował stare magazyny do ścian klejem z mąki i wody, strych stał się mieszkaniem wielu dobrze odżywionych myszy, a jedna z nich właśnie wygryzła sobie drogę do wolności przez pierś zeszłorocznej Miss Kwietnia, w ten sposób dodając jej trzeci sutek, który w tej chwili wpatrywał się w Treva i drżał. Taki widok każdego mógł wytrącić z równowagi.
— I co masz zamiar zrobić? — spytał Carter.
— Co tylko mogę — odparł Trev.
— Wiesz, że Andy chce cię dorwać? Ciebie i tego dziwacznego gościa.
— Nie boję się Andy’ego — zapewnił Trev. To stwierdzenie nie było całkiem prawdziwe. Nie bał się Andy’ego. Odczuwał śmiertelny strach na myśl o jego butach, a to sięgające jelit przerażenie ściekało mu z żeber jak topniejący śnieg.
— Wszyscy się boją Andy’ego, Trev. Jeśli są sprytni.
— Te, Pierdzimistrzu, jestem Trevor Likely!
— Myślę, że ci to nie wystarczy.
To mi nie wystarczy, myślał Trev, jadąc przez miasto. Skoro nawet Pepe wie, że coś się burzy, to przecież Stary Sam też musi wiedzieć… Oj!
Przebiegł na tylną platformę omnibusu i wylądował na ulicy, zanim konduktor zdążył się do niego zbliżyć. Jeśli nie złapią człowieka w środku, to nie mogą go łapać w ogóle. I co prawda dostali takie błyszczące topory, żeby odstraszać niepłacących pasażerów, ale przecież wszyscy wiedzieli, że a) byli za bardzo wystraszeni, by ich użyć, i b) kłopoty, jakie by ich czekały, gdyby rzeczywiście przyłożyli szanowanemu obywatelowi, trudno sobie nawet wyobrazić.
Przebiegł boczną uliczką na Kogudziobną, zauważył kolejny omnibus, sunący wolno w odpowiednim kierunku, wskoczył na stopień i przytrzymał się drążka. Tym razem miał szczęście. Konduktor rzucił mu niechętnie spojrzenie, a potem bardzo starannie go nie zauważał.
Zanim Trev dotarł do wielkiego skrzyżowania, zwanego Pięcioma Drogami, pokonał już prawie całą szerokość miasta ze średnią prędkością większą niż marsz, i ani razu nie musiał biec zbyt daleko. Idealny wynik dla Treva Likely’ego, który nie chodzi, kiedy może jechać.
I w końcu zobaczył przed sobą Hippo. Kiedyś odbywały się tu wyścigi konne, dopóki nie przeniesiono ich na drugi koniec Ankh. Teraz był to po prostu rozległy plac, jakiego każde większe miasto potrzebuje na targi, jarmarki, niekiedy jakieś powstania i coraz popularniejsze wozowe wyprzedaże, na które uczęszczały tłumy ludzi chcących odkupić swoją własność.
Dzisiaj krążyły tu tłumy, choć nie było widać nawet ukradzionej łopaty. A ludzie wszędzie kopali piłkę, więc Trevor trochę się uspokoił. W oddali zauważył szpiczaste kapelusze i nikt chyba nikogo nie mordował.
— Siema, co słychać?
Opuścił lekko wzrok.
— Jak leci, panie Gardło?
— Słyszałem, że jakoś tam jesteś związany z Niewidocznymi Akademikami — rzekł Gardło Sobie Podrzynam Dibbler, najbardziej przedsiębiorczy, choć z niewyjaśnionych powodów także najbardziej pechowy biznesmen w mieście.
— Nie wmówi mi pan, że przyszedł pan tu sprzedawać zapiekanki.
— Nie, nie, nie! — zawołał Dibbler. — Za wielu tu dziś amatorów. Moje zapiekanki nie są robione z jakiegoś śmiecia dla bandy pijanych kibiców.
— A pańskie zapiekanki są dla…? — Trev pozostawił to pytanie zawieszone w powietrzu, z pętlą na końcu.
— Zresztą to już etap miniony — rzucił lekceważąco Dibbler. — Teraz wchodzę na rynek pamiątkarsko-piłkarski.
— A co to takiego?
— Takie na przykład autentyczne podpisane koszulki drużyn i tym podobne. Znaczy, sam popatrz…
Z dużej, zawieszonej na szyi tacy Dibbler zdjął mniejszą wersję tego, czym byłaby nowa piłka „gloing! gloing!”, gdyby była o połowę mniejsza i krzywo wystrugana z drewna.
— Widzisz te białe powierzchnie? Są po to, żeby na nich podpisała się drużyna.
— I pan się postara o te podpisy?
— No więc nie. Uważam, że ludzie wolą to załatwić sami. Takie osobiste pociągnięcie, rozumiesz.
— Czyli w zasadzie to pomalowane drewniane kulki i nic poza tym? — upewnił się Trev.
— Ale autentyczne! — zawołał Dibbler. — Tak samo jak koszulki! Chcesz jedną? Jak dla ciebie, pięć dolarów i naprawdę gardło sobie podrzynam.
Pomachał mu skąpym kawałkiem czerwonej bawełny.
— Co to jest?
— Barwy twojej drużyny, nie?
— Dwa wielkie żółte U z przodu? — zdziwił się Trev. — To pomyłka. Nasze mają dwa miłe U splecione na lewej piersi, jak odznaka. Bardzo stylowe.
— Przecież to na jedno wychodzi — stwierdził lekceważąco Dibbler. — Nikt nie zauważy różnicy. I musiałem zbić cenę ze względu na dzieciaki.
Pochylił się.
— Możesz mi cokolwiek powiedzieć o jutrzejszym meczu, Trev? Wygląda na to, że drużyny wystawią wspólny, twardy zespół. Vetinari przynajmniej raz nie postawi na swoim.
— Zagramy dobry mecz, zobaczy pan.
— Jasne! Nie możni przegrać z Likelym w drużynie.
— Ja tylko trochę pomagam. Nie zagram. Obiecałem mojej mamie, kiedy zginął tato.
Dibbler rozejrzał się po zatłoczonym stadionie Hippo. Zdawało się, że myśli ma zajęcie czymś innym, nie tylko potrzebą zarobienia następnego dolara.
— A co się stanie, jeśli wasi przegrają? — zapytał.
— To tylko gra — odparł Trev.
— Tak, ale Vetinari oparł na niej swoją reputację.
— To gra. Jedna strona wygrywa, druga przegrywa. Sport.
— Wielu ludzi tak nie uważa — oświadczył Dibbler. — Vetinariemu zawsze wszystko się udawało — ciągnął, patrząc w niebo. — To jest magia, rozumiesz? Wszyscy uważają, że on zawsze trafia. Co się stanie, jeżeli raz się pomyli?
— To tylko gra, panie Gardło. Mecz. Na razie.
Trev ruszył dalej, ludzie stawiali po jednej stronie boiska rzędy drewnianych ław. A że byli w Ankh-Morpork, gdziekolwiek zebrało się dwóch lub więcej ludzi, natychmiast pojawiały się tysiące, choćby po to, żeby się zastanawiać po co.
Tam, przy długim stole, siedział pan Myślak Stibbons z kilkoma kapitanami drużyn A tak, Komitet Regulaminowy. Słyszał już o nim. Nawet po spisaniu zasad, i chociaż niektóre były tak stare, jak sama gra, kilka spraw i tak trzeba było wyjaśnić. Kiedy się zbliżył, usłyszał głos Myślaka.
— Przecież w nowej grze nie możemy dopuścić do sytuacji, kiedy ludzie kręcą się dookoła bramki, to znaczy gola przeciwników.
— Przedtem jakoś to działało — przypomniał jeden z kapitanów.